czwartek, 17 września 2015

Rozdział czwarty: before the dawn

it’s been a lifetime since I found someone who would stay


Audrey
21  sierpnia, 1968
Dotrzymała słowa solennie.  Półtora miesiąca temu poprosiłam Frederikę, by zniknęła. Czasem, kiedy próbowałam odtworzyć w myślach całą tę sytuację, kiedy rozmyślałam nad tym, jaki dokładnie błąd popełniłam, zdawało mi się, że to był sen. I nic więcej. Miałam wcześniej nadzieję, że problem mimo wszystko choć częściowo tkwił w jej osobie. Tymczasem okazało się, że to byłam całkowicie tylko ja. I że nic nie uległo zmianie na lepsze.
Sufit mojego pokoju znów był wiercony przeze mnie spojrzeniem średni siedem razy w tygodniu po kilka godzin, i ponownie nic z tego nigdy nie wyniknęło.
Jednego tylko nie żałowałam – że w porę odpuściłam. Że niemal od razu uświadomiłam sobie, że to nie był mój świat, że gadka o wolności była całkowicie pozbawiona zarówno szansy powodzenia, jak i sensu. Nie miałybyśmy skąd wziąć tego wyzwolenia. Bo to nie było nam potrzebne. Doszłam do wniosku, że przecież my się nie różnimy od nikogo z naszych rówieśników, i oni też na pewno jakąś cząstką pragną tego, co myśmy chciały. Tylko nie wiedziałyśmy wtedy, że wolność, o jakiej rzekomo śniłyśmy, zwyczajnie nie istnieje. Nie byłyśmy tylko we dwie pośród całego świata, które tamtego wieczora zapragnęły wyzwolenia. Nie byłyśmy na pewno.
Ale nie było już nad czym rozmyślać. Chyba lepiej się stanie, gdy skupię myśli na tym, że tamta noc była wyśniona. Koniec z tym, proszę. Są inne drogi do szczęścia. Nawet dla mnie. Tylko muszę jeszcze troszkę ich poszukać.
♦♦♦
Frederica
- Cześć, Luccia – rzuciłam do czarnowłosej dziewczyny, która właśnie niepewnie wsunęła się do prowizorycznego pokoju prób Polka Tulk, wcześniej odsuwając na bok krzywo przycięty kawałek blachy falistej, który robił za drzwi. Luccia spłoszonym spojrzeniem przebiegła po zgromadzonych, których zbyt wielu nie było, a już na pewno w sali nie znajdował się nikt, kto mógł być dla niej zaskoczeniem. Chłopcy mięli akurat kilkominutową przerwę na złapanie oddechu. Tony – ten, którego Luccia niewątpliwie tak intensywnie szukała wzrokiem – podniósł się od razu ze wzmacniacza, na którym siedział, podszedł do niej i utulił. A ona swoją drobną posturą niemal zginęła w jego ramionach i długim płaszczu.
Ma słabość do płochych sarenek, ten Iommi.
Może dlatego ze wszystkich członków Polka Tulk tylko on był dla mnie taki zimny. Oschły wręcz. Chciałam, z początku, coś na to zaradzić, ale dałam spokój. Łaski mu robić nie będę. On mnie na pewno też nie. Miał swoją Luccię, która w naszym towarzystwie ledwo otwierała usta, zazwyczaj uwieszona na ramieniu Tony’ego. Patrzyła jak dziecko na wszystko, co ją otaczało. Miała śliczne wielkie oczy. Naprawdę kojarzyła mi się z sarną. Ale jej też, podobnie jak Iommi’ego, nie byłam w stanie poznać. Dobrali się, nie ma co.
Szczęście, że miałam resztę. Szczęście, że i ja, i oni, nie odstępowaliśmy się nawzajem o krok. Byłam trochę jak chłopcy. Też przecież czepiałam się z uporem nadziei, że jednak coś kiedyś zmieni się na lepsze, choć nic w tym kierunku nie robiłam.
Ich zespolik, w moich oczach, był skazany na porażkę. Od samej nazwy, poprzez welurowe dzwony Geezera, na bosym Osbournie kończąc. I nie chodziło tylko o to. Grali po prostu zbyt inaczej. Nie trafiliby w zbyt wiele serc. Muzyką oczywiście, bo jeśli chodzi o urok osobisty, to zupełnie inna sprawa!
- Nie gołąbczcie się tu tak, błagam – westchnął teatralnie Bill, spoglądając na przytuloną parę.
- Gołąbczcie? Ty wiesz, że nie ma takiego słowa? – Ozzy stanął przed perkusistą, z powagą opierając dłonie na biodrach.
- A czy ty wiesz, że to nie ma nic do rzeczy? – odparł zapytany.
- Jak to nie? To tak, jakbym wydał z siebie teraz losowy dźwięk, a potem stwierdził, że właśnie kazałem ci zjeść gitarę Geezera, i mało mnie obchodzi, czy zrozumiałeś, czy nie – pouczył przyjaciela Ozzy.
- Wara od mojej gitary! – Aż pobladł Terry.
-Spokojna głowa, to tylko był edukacyjny przykład.
- To wy się tu edukujcie, a ja na razie znikam – powiedział nagle Tony. – Na razie, chłopaki. Cześć, Freddie.
Wyszedł wraz z Luccią.
- Czyli, że poszli się gołąbczyć – stwierdził Osbourne.
-  To moje słowo!
- Nie zabroniłeś go używać!
-  Ale…
- Cicho! – wtrąciłam. Łeb mi już od was pęka. Idziemy coś zjeść?
- Wiesz, Freddie, nie graliśmy koncertu od dwóch tygodni, i no, nie mamy pieniędzy. – Podrapał się w głowę Terry.
- Czy ja właśnie poprosiłam o kawior? Chodźcie się przejść, na pewno coś znajdziemy.
Widziałam, że nie chciało im się ruszać tych zasiedziałych tyłków, ale dobrze zdawali sobie sprawę, że głód tak czy siak ich stąd wygoni.  A lepsza do wyganiania, z dwojga złego, byłam mimo wszystko ja.
♦♦♦
Tony
Miała taką śliczną twarzyczkę. Była taka drobna, i tak dobrze czułem się trzymając ją w ramionach. Rzadko kiedy się odzywała, a jeśli mówiła, to cicho. Była jak dziecko. Którym miałam wielką ochotę się opiekować.
Siedziałem z nią trochę za wschodnią granicą Aston. Jakieś sto metrów za naszymi plecami stała tablica witająca przyjezdnych w mieście. Woleliśmy się odwrócić. Woleliśmy nie myśleć o Anglii. Przed nami były pola. Mało żyzne, za nieregularnymi kępami traw, brudne i szare. Jednak wciąż miały więcej uroku niż Aston. Wciąż.
Czułem, że przecież byłem już gotowy, by uciec. Żeby spakować manatki i jechać – do Londynu, Liverpoolu, gdziekolwiek. Ale jednocześnie nie mogłem ich zostawić. Trzech świrusów, stanęli jakby na mojej drodze. I na nieszczęście – choć kto to wie – coś zaiskrzyło, zatrybiło, ja… mimo tego, że różniliśmy się diametralnie, po prostu ich pokochałem. Jako ludzi wspólnej niedoli. Jako muzyków. I jako przyjaciół. Czasem z nimi piłem, i naprawdę dobrze się wtedy bawiłem, to byli dobrzy kompani do właściwie wszystkiego. Znałem ich lepiej, niż oni mogli przypuszczać, że mogę. A oni mnie też, choć byłem nieco skryty. W końcu tworzyliśmy zespół.
Zaś Luccia była mi potrzebna jako ostoja. Jako ktoś, z kim  mogę swobodnie pomilczeć, nie słysząc zbędnych pytań. Była urocza i niewymagająca. Problem tkwił w tym, że nie potrafiłem sam sobie szczerze powiedzieć, że stuprocentowo ją kocham. Czułem troskę, owszem. Bardzo mi z nią było przyjemnie. Ale odkąd pojawiła się i mojego boku, zaledwie parę tygodni temu, nie dowiedziałem się o niej praktycznie niczego. Wiedziałem, że nazywa się Luccia McGreen, ma osiemnaście lat i nie lubi, kiedy ktoś mówi na nią Lucy, lub w każdy inny skracający jej imię sposób. Więcej nic, ani drobiny. Miała we mnie obrońcę i, cholera, poduszkę. Bo ciągle tylko wchodziła mi pod ramię i wciskała się w moje ciało. Nie było tak, że mi się nie podobało, bo dobrze czułem się z taką kobietką, kiedy otaczałem ją ramieniem. Ale to nie mogło tak trwać w nieskończoność. Nie mogłem wciąż nie wiedzieć nic.
Zastanawiałem się nad tym naprawdę wiele i stanęło na tym, że jeśli kiedykolwiek poczuję coś więcej niż tę troskę, jeśli dojdzie do momentu, w którym okaże się, że prawdziwie ją kocham – wtedy poproszę, by powiedziała coś więcej. Powiem, że w końcu musi, bo dłużej tego nie zniosę. Teraz jednak wystarczało mi to, co miałem.
- Nie zimno ci? – Przyciągnąłem ją bliżej siebie.
- Trochę – odparła cichutko i schowała dłonie w zagłębienie granatowego swetra.
Westchnąłem i wyciągnąłem papierosy. Poczęstowałem Luccię, ale patrząc na jej drobne ręce miałem wyrzuty sumienia. To niemalże dziecko. Małe, bezbronne dziecko…
-Tony?
- Tak?
- Powiedz mi, czy to już tak zawsze będzie, że ty… będziesz, no, grał z… nimi? – zapytała cicho.
- Nie wiem – odparłem po namyśle. – Nie mam pojęcia. A co? Bardzo ci to, hm, przeszkadza?
Zamilkła, zaciągnęła się papierosem i bardzo powoli wypuściła dym spomiędzy pełnych, acz bladych warg.
- Nie, tylko… - Przekręciła głowę. – Ja nie potrafię ich czasem zrozumieć.
- Ja też czasem nie, nie przejmuj się tym – uśmiechnąłem się.
Spojrzała mi w oczy, ale nic nie odpowiedziała. Jeszcze mocniej się do mnie przycisnęła i paliła, z dziwną, niewysłowioną delikatnością i elegancją. Była jak lalka. Porcelanowa i blada.
Zacząłem intensywnie myśleć o sobie. Brzmi egoistycznie, ale tak to jest, jak wszelkie plany i nadzieje wiąże się tylko ze swym talentem. Czy to było złe? Nie wydaje mi się. Ludzie chwalili mnie od lat, wróżyli karierę, świetlaną przyszłość. Może trochę to było przesadzane, jednak ja głęboko wierzyłem, że w tym wszystkim jest prawda. Że mam potencjał. Że moje dłonie jeszcze zdziałają takie cuda, o których nikt nie śnił. Irytuje mnie tylko okropnie jedna rzecz: ciągle w mych rozmyślaniach dominuje czas przyszły. Na okrągło zastanawiam się jak będzie, kiedy już… jak będzie, kiedy stanę się… Jak będzie. Nie jutro. Nawet nie wiem dokładnie kiedy.
To zbijało mnie nieco z tropu, kiedy zagalopowywałem się w swych planach. Nie bardzo wiedziałem jak to wszystko wcielić w życie, w jakim czasie, miejscu i okolicznościach. Czasem zdawało mi się, że tym kieruje przeznaczenie, i że powinienem próbować wszędzie, póki się nie uda. Oznaczałoby to odejście z Polka Tulk. Śmieszne. Nie zostawię ich. Chłopcy są moją deską ratunkową, jako ludzie, jako zespół. Czuję, na próbach, że żyję. Że w nas wszystkich tętni głęboko takie jakby drugie życie. Pulsuje gdzieś tam w środku swoim własnym rytmem, i tylko czeka na odpowiedni moment, by ten rytm zrównać z naszą codziennością. Wierzę w to. I wiem, że oni też to czują. Ozzy, Geezer i Bill. Michael, Terry i William. Moi przyjaciele.
Nie przeszkadzało mi absolutnie pojawienie się Freddie w naszych szykach. Nie psuła mi nic, jak, chyba, czasem się jej wydaje. Jest w pewien sposób niesamowita, że złapała kontakt z tak specyficznymi ludźmi, jakimi są pozostali członkowie Polka Tulk. Lubiłem ją. Ale nie potrafiłbym z nią porozmawiać. Wręcz nie wyobrażam sobie sytuacji, kiedy idziemy razem na piwo, a potem śmiejąc się i opowiadając sobie zabawne historyjki chichoczemy opluwając się rozwodnionym browarem. Może ja się do tego nie do końca nadaje, może to ona. Wolałem kobiety pokroju Luccii. Ciche. Mogłem przy nich swobodnie milczeć i myśleć. To było po prostu komfortowe.
Patrząc na ledwo już widoczne w mroku pola czułem trochę pustki. Pod względem, jakby to ująć, artystycznym. Jako kilkunastoletni chłopak – czyli znowu nie tak dawno, wręcz przeciwnie – wyobrażałem sobie, jak John Lennon siadał w takich miejscach, w oddalonych od świata zakątkach, w lesie, w górach, w polu, w deszczu – i pisał sobie, pisał co mu grało w trzewiach. To tak nie wygląda? To nie inspiruje? Może nie mnie? Może w ogóle? Może ja…
Może Luccia? Spojrzałem po niej, musnąłem wzrokiem jej piękne, kruczoczarne włosy,  jej porcelanową twarz. I nic. Nic, co mogłoby mnie skłonić do wyciśnięcia z siebie czegokolwiek. Nic, co chciałbym gdzieś utrwalić.
Gdzie więc jesteś, inspiracjo? Moja inspiracjo?
♦♦♦
Audrey
Schowałam się za rogiem w ostatniej chwili. Przeklęłam w myślach moje turkoczące serce. Miałam wrażenie, że zaraz wyskoczy mi z piersi, i wybiegnie na środek ulicy oznajmiając wkoło, że Audrey Hoover stoi w zaułku obok.  A sama nie wiedziałam, czemu aż tak się przeraziłam. Aston jest małe i brzydkie. Ludzie łażą bez celu po ulicach, żeby się trochę wyrwać z domu, z baru, z fabryki. Nie było możliwym, żebym już nigdy ich nie spotkała. Czemu więc…
Śmiali się. Byli weseli, i szli tak raźnie, z entuzjazmem… Zupełnie, jakby chcieli zrobić na złość ołowianemu niebu, szaremu brukowi, burym kamienicom. Wychodziło im to. A przy okazji wyprowadzili mnie z równowagi.
Zaczynałam podejrzewać problemy z moją psychiką już jakiś czas temu. Coś w rodzaju  rozchwiania emocjonalnego. Za mocno mnie niektóre rzeczy burzyły od środka, czasem miałam kryzysy, i nie potrafiłam wyjść z pokoju. Innym razem czułam, że wszystko jest okej, i nie ma nad czym płakać. Huśtawka.
Góra, dół.
Frederika wypiękniała, zdawało mi się. Widziałam ją tylko przez kilka sekund, ale jej uśmiech tak ładnie pasował do jej rumianej twarzy. Aż dziw bierze, kiedy pomyślę, że pewnie ledwo wiążą koniec z końcem, jeśli chodzi o pieniądze. Wyglądają jak bohaterowie z filmów.
To te uśmiechy, może?
Czy raczej ja znów wariuję?
Wyjrzałam niepewnie zza muru, zlustrowałam przechodniów wzrokiem, potem siląc się na nonszalanckie ruchy powoli ruszyłam w swoim kierunku. Wbiłam dłonie w kieszenie i przybrałam obojętny wyraz twarzy. Nic nowego.
Drzwi dobiłam jakby to była szklanka wody w sercu Sahary, a kiedy już znalazłam się w znajomym przedsionku wypuściłam z siebie powietrze ze świstem. Przesadzam ewidentnie. Ta cecha mojej osobowości zaczyna mnie coraz bardziej przerażać. Cholera, nie znajdę męża za Chiny. Kto chce żonę histeryczkę? Skończę w zakonie. Mam to jak w banku. Szlag by to…
- Audrey? To ty?
- Tak, mamo. Wróciłam – odparłam.
- Chodź na kolację.
Rzuciłam jeszcze spojrzenie za okno przy drzwiach. Szaro.
- Idę, mamo. Już idę. 
♦♦♦

Troszkę mi zeszło, ale dzień dobry, proszę państwa.
Naprawdę chciałam wcześniej, ale nie sądziłam, że nowa szkoła aż tak ze mnie wybije wenę. Szczerze - nie wiem, czy rozdziały będą dodawane systematycznie, mogę mieć z tym czasem problem. 
Cóż...
Zapraszam tutaj na trzeci.
I... Dziewczyny, jesteście tutaj w ogóle? Czemu wszystko jest tu takie ciche...
Cieszę się, że publikuję, dziękuję Wam.
I jest nowy ask, jakby co, o tu.
Trzymajcie się! ♥

Hugs, Rocky

czwartek, 3 września 2015

Beginning Of...

Jestem rozwalona, moi drodzy.
Ja się spodziewałam, że to się stanie, przecież to było oczywiste. Ale ten moment, w którym ukochany zespół, z którym wiąże się tyle... Tyle wszytskiego... Ryczę. Kurwa.
Ponad 40 lat na scenie muzycznej, definiując wszytsko, czym był mocny i brudny rock n' roll. Inspirując więcej ludzi, niż mogłoby się wydawać. Wiecie, Black Sabbath zawiera w sobie wszytsko. Mają niesamowitą moc sprawczą, ratują mi dupę dzień w dzień. Miałam teraz na dniach kilka ciężkich spraw na głowie - nic mnie tak nie podnosiło na duchu jak oni. Chciałam sobie coś pięknego przypomnieć - słuchając ich rozkleiłam się na środku ulicy. Nie jestem pewna, czy umiem określić czym dla mnie stało się Black Sabbath. To nie jest do opisania. Piszę to tu, bo wiem, że są tu pasjonaci zespołów, którzy mnie zrozumieją.
Jedyne na co mam nadzieję, to na pożegnalną trasę również po Europie. Choć nie wiem czy to dobry pomysł. To by było coś koło dwóch godzin łykania własnych łez.
Mogłabym o nich mówić i mówić.
Mogłabym zacytować setki ich tekstów.
Mogłabym... Oh, ale nie będę.
Wciąż nie rozumiem czemu tak na to zareagowałam, przecież oni istnieją od ponad 45 lat.
Przepraszam.
I'm rock n' roll soldier.
Gonna play it until I'm dead.

Rozdział już wkrótce

sobota, 15 sierpnia 2015

I na co to

Strasznie mi przykro, dziewczyny. Wchodzę na bloggera i... Nic, właśnie nic. Wieje takimi pustkami, jakbym w obserwowanych miała trzy blogi, dosłownie.
Lepsza strona bloggera, tego naszego, ona umiera, a ja zupełnie nie wiem co ja mam na to poradzić, co więcej obawiam się, że nic nie mogę z tym zrobić. I wiem, że nie tylko ja to zauważam. Shayla odeszła, o Suie słuch zaginął, wszystko się kruszy. Smutno mi.
A mam taką chęć publikowania, naprawdę! Aż się sobie dziwię, bo w tej sytuacji... Komu by się chciało?
Chciałabym tu kontynuować Sabbra Cadabra, które zostało zawieszone ze względu na mój naprawdę zły stan w czerwcu. Przepraszam, że tak nagle i bez ostrzeżenia to zrobiłam, ale nie miałam nawet siły się tłumaczyć, swoją drogą.
Ten post miał wyglądać inaczej, miałam zgrywać, że bardzo miło mi tu znowu być, miało tu być pełno bezsensownego tłumaczenia się z nieobecności. Ale to było tak denne, że samej zachciało mi się rzygać, za przeproszeniem.
Dość mam przesładzania. Ten blog miał przecież wreszcie być prawdziwy.
Zebrało mi się wreszcie, by to tu napisać, bo poszperałam sobie po blogach, askach, bo wygadałam się nawet koledze, że strasznie mi z powodu bloggera przykro.
Zaczęłam pisać rozdział czwarty, trzeci jest poniżej. Ale wrzucić, to następny dopiero w roku szkolnym (jeeeej, nieee, to za tydzień...) wrzucę.
Chciałabym napisać coś jeszcze. Ale znów bym się powtórzyła, że mi smutno.
Hehe.
Pozdrawiam, kochane. Chciałabym, żeby było jak dawniej. Któż by nie chciał...?

Hugs, Rocky

piątek, 22 maja 2015

Rozdział trzeci: you won't change me

I want to set my mind all free, but i don't need no sympathy 




Frederica
Czułam się zobowiązana mieć ją na oku, była wewnętrznie roztrzęsiona i zagubiona w tym istnym tunelu dźwięków i barw, mimo że starała się to jak najlepiej ukryć. Zauważałam jednak lekkie drżenie jej dłoni, nerwowe i bezskuteczne próby odgarnięcia złośliwie wpadających do oczu włosów. Widziałam rozpaczliwie chłonące otoczenie spojrzenia pełne zakłopotania i udawanej odwagi. Bała się, ale nie chciała, o to chodziło. Na początku byłam taka sama, kiedy uciekłam z domu. Pierwszy miesiąc tułaczki był prawie tak zły, jakbym w ogóle nie opuściła rodzinnego horroru, jakbym obudziła się z krzykiem po sennym koszmarze, by zaraz zasnąć i wyśnić kolejny. Kojarzyłam cały początek roku sześćdziesiątego ósmego z zimnem, wilgocią chwytające całe ciało od czubka głowy do palców u stóp, ciemnym i ponurym otoczeniem, które narastało chcąc albo mnie przepędzić z powrotem do mojej rodzinnej szopy, albo wyrzucić z Aston skazując na ryzykowną podróż przez Anglię. Nastało lato, a ja wraz z nim, oraz z nieznaczną poprawą pogody, jak to w Wielkiej Brytanii, odżyłam, lub raczej ożyłam, po latach płaczu i zgrzytania zębami. Wierzyłam Audrey od początku, że też miała od czego uciec i też chciała coś zmienić, bo któż by nie chciał? Kłopot tkwił w tym, że ja sama nie wiedziałam, czy jej tu chciałam. Kojarzyłam jej osobę i nazwisko z domowym ciepłem, świeżymi bułkami i kocem pachnącym smarem. Z czymś dobrym, co nie mogło zmieszać się ze mną, żebraczką, tą gorszą. Mimo wspólnego celu wyrwania się z nudnej rzeczywistości zdawało mi się, że dzieli nas zbyt wiele, by nasza wspólna, cicha walka o wolność miała jakikolwiek sens.
- Audrey, chodź tu, do środka – uchyliłam przed nią barowe drzwi uwalniając jednocześnie zapach dymu i jajecznicy, popularnej robotniczej i przede wszystkim taniej kolacji. Weszła niepewnie mimo podniesionej wysoko głowy, zaraz po wejściu przylgnęła do mnie blisko, lecz nie na tyle, bym się w jej mniemaniu mogła czegoś domyślić. Odgarnęłam grzywkę i dziarskim krokiem dobrnęłam do stolika, gdzie siedziała już czwórka moich niedawno poznanych znajomych, trzech dziwacznych ale przyjaznych kolesi, na których pewnej nocy wpadłam w parku, i jeden nieco bardziej jakby dojrzały, zawsze lustrował spojrzeniem, a samą twarz miał też jakby wynioślejszą niż my moglibyśmy mieć. Tony Iommi, którego lata szkolne, kiedy wszyscy go szanowali, szybko nauczyły dumy. Nie mogłam jednak powiedzieć, że nie był przystojny, ten Tony. I nigdy nie zachowywał się jak nadęty bufon, nic z tych rzeczy. Wydawało się po prostu, że mniej w nim z dziecka, i tak właśnie było.
- To jest Audrey. Audrey Hoover. – Dłonią wskazałam zlęknioną blondynkę, po czym spojrzałam po twarzach chłopaków. – Zachowywać się, proszę. Ozzy, czy ty słyszysz co ja do cholery mówię?
Westchnęłam z politowaniem obserwując eksperyment Osbourne’a polegający na stworzeniu miniaturowej katapulty w celu ustrzelenia przechadzającej się co jakiś czas kelnerki.
- To plan doskonały, nie ma się z czego śmiać – mruknął Ozzy.
- Nikt się nie śmieje, stary. To głupie, daj spokój. – Geezer machnął ręką i zgniótł konstrukcję kolegi.
Osbourne zachichotał i upił łyk piwa.
- Audrey, bardzo ładne imię, tak sobie myślę. Ozzy jestem.
- Ja Geezer, to Bill i nadęty Tony – dodał Terry.

Audrey
- O co wam znowu chodzi? Zresztą nieważne, dostawić ci krzesło, panno Hoover? – odezwał się Tony. Kiwnęłam głową z półuśmiechem i poczekawszy aż wprowadzi deklarację w życie, usiadłam lekko na wysłużonym taborecie. Poważny brunet przypatrywał mi się jakiś czas, po czym bardzo delikatnie uniósł jeden z kącików ust do góry, choć może tylko mi się wydawało. Zaraz schował twarz we włosach i zaczął bawić się zużytą zapałką o czarnym, kruchym łebku. Nerwowo zacisnęłam dłonie na pole swetra i rzuciłam badawcze spojrzenie roześmianej Freddie, która rozmawiała swobodnie z Billem. Ozzy ostatecznie wrócił do konstruowania katapulty, a Geezer znów zaczął poczynania kumpla komentować.
- Jesteś przestraszona, czy tylko mi się zdaje? – oderwał mnie od obserwacji otoczenia Tony.
- Ja po prostu… Wiesz, nie przywykłam – odpowiedziałam wymijająco i rzuciłam mu krótkie spojrzenie.
- Czyli jakby nowa, rozumiem. Witam w gorszym Aston – skrzywił się lekko.
- Gorszym? Harówa na hali produkcyjnej jest w czymś lepsza? – zapytałam z lekka ironicznie.
- Zależy jak na to popatrzeć. Mamy wolną wolę, a jednak siedzimy tutaj, a raczej gorszego byśmy nie wybierali, więc… Tym bardziej, że ja na przykład nigdy więcej nie zamierzam choćby stanąć na progu fabryki. Nabawiłem się przez to depresji. – Palce jego prawej dłoni znalazły się nagle tuż przede mną na blacie. – Widzisz? – zapytał wskazując plastikowe nakładki na dwóch spośród palców. – Nie mogłem grać na gitarze. A nie wiem czy wiesz, ten instrument to całe moje życie. I nim, na życie właśnie, zamierzam zarobić. Jesteśmy zespołem, Audrey. I masz rację, to jest lepsze od każdej hali produkcyjnej.
Słuchałam go spięta i zaciekawiona, miał niesamowity spokój w głosie, i mimo że wydawało mi się z początku, iż jest małomówny, okazał się w specyficzny sposób towarzyski. Zniknęło wrażenie jego snobistycznego nastawienia, jakiego nabrałam względem jego po pierwszym spojrzeniu.
- Jak to jest być w zespole, Tony?
- Teraz to trochę klepanie biedy, ale też świetna zabawa. – Pochylił się nade mną. – Ale ja tam czuję, że coś z tego będzie.
Muzycy, artyści. Czemu wcześniej na to nie wpadłam? Przecież biły od nich intrygi i tajemnice, promieniowali majestatycznie chęcią tworzenia i zmierzaniem ku chwale. Patrząc na nich wcale nie tak trudno mogłam wyobrazić sobie całą czwórkę na kulisach jakiegoś światowego festiwalu. A potem nagle wpadłam w nieuzasadnioną panikę.
Byli artystami, wolnymi duszami, twórcami, a ja kim, czym? Każdej chwili w barze towarzyszyła mi myśl, że mama czeka, że tata się martwi. Przecież nie można uciec nagle i bez ostrzeżenia, nie można odciąć się bezpowrotnie i w jednej chwili od wszystkiego co… co się kocha i co się ma, miało od zawsze. Nie pasowałam tu, choć łudziłam się, że dam radę, że pierwszy raz w życiu upiję się do nieprzytomności, a rano będę przesiąknięta zapachem fajek i piwa, z uśmiechem na ustach i beztroską myślą. Zawsze ciężko przychodziły mi zmiany. Czym kierowałam się wierząc w to, co niemożliwe?
- Ej, Audrey, wszystko w porządku? – Tony zmarszczył brwi, a swoim pytaniem przykuł również uwagę Freddie, która natychmiast przerwała pogawędkę z Billem, i odwróciła się w moją stronę, gwałtownie zarzucając włosami.
Rozdygotana wstałam od stołu.
- Po prostu was wszystkich przepraszam, to był… błąd…? Ludzie… Ludzie się nie zmieniają. Przepraszam.
I wyszłam, chwiejnie i cisnącymi się do oczu łzami porażki. Czemu ucieczka w stronę wolności odebrałaby mi całe ciepłe wspomnienia dzieciństwa? Czemu nie mogło być prościej? Zaśmiałam się w myślach, skierowałam się w stronę domu wciskając dłonie w kieszenie swetra. Łudziłam się. Bezsensowny wewnętrzny zew, nagły zryw do czegoś, czego nie potrafiłam osiągnąć, w głębi duszy nawet nie chciałam. Co mi po wolności. Lepiej założyć tę cholerną rodzinę, i żegnać męża codziennie buziakiem w policzek, a witać przybrudzonego smołą i cuchnącego smarami. Lepiej mieć trójkę dzieci i umrzeć w wieku sześćdziesięciu lat po pracowniczo przeżytym czasie bez cienia namysłu o ambicjach. Tak mi chyba było pisane w gwiazdach. Żegnaj, Frederico hipisko. Żegnaj, nagły zrywie do upragnionego, acz nieosiągalnego wyzwolenia.
♦♦♦
- Tato, mamo? – pchnęłam drzwi, które wydały mi się nieprzyzwoicie ciężkie.
Gorzki głos w moich myślach podpowiedział, że ciężar zawdzięczają mojemu, na ironię, nieznośnemu poczuciu winy. Zostawiłam ich tak samych bez ostrzeżenia. Na jeden wieczór, na aż tyle. Przecież byłam Audrey, grzeczną, z pospolicie uroczą urodą. Nigdy pomalowanych oczu, zawsze włosy spięte w posłuszną fryzurę. Dziecko, na którym można polegać, można bez obaw wręczyć klucz do ręki,  można po prostu w niewymuszony sposób zaufać.
Zawiodłam, zawiodłam.
- Mamo? – powtórzyłam. – Tato?
Nagle usłyszałam brzęk, gwałtowne szurnięcie krzesła o posadzkę. Kilka sekund później, które były dla mnie tylko rozmazanym obrazem, poczułam zamykające się wokół mojego ciała ramiona, ciepły, domowy zapach kapusty i boczku. Rozedrgany dotyk zmęczonych obowiązkami palców na policzkach, twarde usta na czole. Wyłapałam cichy szept, własne imię, coś o strachu, coś o niepokoju, burmistrzu, tacie, sklepie, drzwiach, kluczach… Bardzo starałam się zrozumieć, ale słowa zlewały się w całość, a ja stałam sztywno mimo największych chęci uczynienia odwzajemniającego, czułego gestu. Teraz, teraz o tym mówi, kiedy wydarzyło się za dużo niepożądanych przez nikogo rzeczy. A martwiła się wczoraj? Kiedy bez słowa oddałam jej pęk kluczy, markotnie pokręciłam głową na miskę przechłodzonej zupy, weszłam do pokoju, osunęłam się po ścianie i zanurzyłam twarz w dłoniach? Spojrzała tylko po mnie, może troska była, lecz ledwo przemknęła przez jej zmęczone oczy. Miałam wrażenie, że irytował ją mój sposób życia i ten sam scenariusz niemal każdego, szarego i deszczowego dnia. Być może bała się do mnie o tym mówić, bo nie chciała by zmieniło się to w obarczanie mnie winą.
- Ale czemu ty to robisz? – zapytałam w końcu zduszona dziwną emocją i jej swetrem, w który siłą rzeczy wtuloną miałam twarz.
- Bo tak się bałam, tak martwiłam… - pociągnęła nosem. – Jesteś moim dzieckiem Audrey.
- Musiałam zniknąć, by stać się twoim dzieckiem? – brnęłam dalej, pragnąc wcale tego nie mówić, pozbyć się tego hardego tonu, jakim cedziłam kolejne słowa.
Mama odsunęła mnie od siebie na długość ramion, w jej zeszklonych oczach doszukałam się strachu i braku zrozumienia. Uśmiechnęłam się gorzko.
- Audrey, o czym ty…
- Mamo, spójrz. Dzień w dzień obserwujesz jak męczy mnie każda chwila spędzona w tym mieście. Nie potrafiłabyś wskazać ostatniego dnia, kiedy w domu zjawiłam się z uśmiechem, kiedy rozmawiałam z tobą i tatą jak z ludźmi, a nie nudnymi współlokatorami. Nie wiem co wami kieruje, tobą, ale jakby cię to nie interesuje. Byłoby w porządku, naprawdę bym się nie czepiała, gdyby tylko nie było tej… - zająknęłam się.
- Tej…? – Mama zamrugała.
- Hipiski. Ciągle o nią pytacie. Może się nad sobą użalam, ale zapomnieliście kto jest waszym dzieckiem, mamo. Ja noszę nazwisko Hoover. I to ja potrzebuje waszej pomocy. Ciepła. Nie twierdzę, że bardziej od Freddie, ale potrzebuję, do cholery. – Przemowę kończyłam z trudem powstrzymując spływanie łez w dół twarzy, ledwo udało mi się utrzymać słone krople w oczach. Z końcem jednak puściłam, rozkleiłam się.
- Audrey… Myślałaś, że… Że cię nie kochamy? Dlatego uciekłaś? Czemu nie powiedziałaś wcześniej? – wyszeptała mama po dłuższej chwili.
- Wiem, że mnie kochacie, a ja kocham was. Nie dlatego. Nic nie mówiłam, bo ty wy powinniście to dostrzec. Jestem zła na waszą ślepotę lub ignorancję. To w pewien sposób rani, wiesz? – załkałam.
Jasnowłosa kobieta wpatrywała się we mnie przez długi czas, śledziła wzorkiem moje łzy, powykręcane wiatrem kosmyki włosów. Szkliły jej się oczy, lecz powstrzymała płacz.
- Czego byś chciała, dziecko? Czemu uciekłaś? – zapytała.
- Uciekłam, bo chciałam, wiesz, poczuć się niezależna i silna. Ale nie jestem niezależna i silna. Jestem zasiedziałą kwoką, stałam się taka na własna życzenie, i taka pozostanę. Poszukam sobie męża. Najlepiej zacznę od jutra. – Uśmiechnęłam się krzywo. -  I już niczego bym nie chciała, nic co by mnie ciekawiło… niczego takiego nie mogę mieć. To moja wina. Po prostu wiedz, że cię kocham mamo, tatę też. A tu są klucze do sklepu. Idę się położyć.
I delikatnie stąpając na placach skierowałam się w stronę swoich drzwi.
♦♦♦
Drzwi otworzyły się z głośnym skrzypnięciem. Nie oderwałam wzroku od czytanej, rozłożonej na blacie gazety. Wiedziałam, kim był gość. Słyszałam ciche mlaskanie bosych stóp o kamienną podłogę sklepu. Po chwili dźwięk urwał się, a ja wreszcie z rezygnacją poczułam, że nadszedł ciężki moment, kiedy to muszę spojrzeć jej w twarz.
Uniosłam głowę, wbiłam we Frederikę blade spojrzenie. Pierwszy raz od tak dawna jej przyjście nie wywołało we mnie cichej wściekłości, teraz czułam tylko dziwny rodzaj wstydu.
- Przyszłam po rzeczy – przerwała ciszę.
Ruchem głowy, niezdolna do mówienia, wskazałam jej kąt pomieszczenia, choć doskonale wiedziałam, że nie muszę tego robić. Spuściła ze mnie wzrok, jakby zawiedziona, trochę skrzywiona. Na co liczyła? Że wyspowiadam się od góry do dołu, że powiem dlaczego uciekłam? My wciąż się nie znałyśmy, paradoksalnie nie wiedziałyśmy o sobie nic. To był błąd, za długo oswajałam się z jej obecnością przez cały ten okres czasu, kiedy przychodziła. Za długo nie znałam jej imienia. Zbyt wiele wyobraziłam sobie o jej osobie, ubzdurałam sobie kim ona jest. Nie wiem dlaczego, nie wiem po co.
Wiem.
Potrzebny mi był Kozioł Ofiarny, winna. Potrzebowałam zrzucić wszystko na jej chude, odziane w sweter barki, by nosiła cały ciężar, którym ją obarczyłam. Widziałam go cały czas, kiedy tu przychodziła, dlatego nie chciałam jej poznać. Bo kiedy to się stało, ciężar wrócił na mnie, tam skąd pochodził, i tam gdzie powinien być. Była w moich oczach już tylko zakręconą dziewczyną, a nie rujnującą mi życie bezdomną.
Jaka byłam naiwna, oh! Jak mogłam…
- Znikniesz? – spytałam.
- Zniknę – odpowiedziała.
- Przepraszam, Freddie. Nie tak miało być. Zaburzyłaś mi wizję, i kruche fundamenty mojego życia. To nie twoja wina. Przepraszam.
- Nie ma za co… - zawahała się, jakby chciała powiedzieć coś więcej. W końcu jednak uśmiechnęła się blado, mocniej przyciskając do piersi podniesiony z ziemi koc. – Papa, Audrey. Powodzenia.
♦♦♦



Przepraszam.
ZA WSZYSTKO.

Hugs, Rocky.

piątek, 8 maja 2015

Rozdział drugi: into the void

find another world where freedom waits

Z dedykacją dla deMars, przez ostatnie objawy wymyślnych buntów




Audrey
Hipiska działała mi na nerwy.  Zniknęła ostatnimi czasy, lecz ciągle, przechadzając się po magazynie albo nawet snując się po domu, trafiałam na jej ślady. Na znaki. Stałam za ladą sklepu w zastępstwie ojca, który musiał pojechać rozmówić się z dostawcą. Między regałem a drzwiami na zaplecze leżał wełniany koc w kratę, z frędzlami. Obok o ścianę oparta była para brudnych kowbojek. Domyślałam się, że kiedyś były jasnobrązowe. Odwróciłam od nich wzrok. Przy kolacji z rodzicami nigdy nie padły słowa ‘Audrey, jak się miewasz?’, zawsze jest ‘Widziałaś dziś tę dziewczynę, hipiskę? Ostatnio rzadko przychodzi.’ Wpajali mi od najmłodszych lat, że trzeba pomagać. Że żyjemy w czasach, kiedy niektóre rodziny jeszcze nie do końca pozbierały się po wojnie. Że naszym zadaniem jest wspierać tych, którzy nie potrafią sobie poradzić… Rozumiałam to. Co więcej – podzielałam ich zdanie. Lecz w goszczeniu hipiski dostrzegałam już znaczącą przesadę. Zdarzało mi się czekać do późna przy ladzie, by ją wpuścić, na polecenie rodziców oczywiście. Rano przynosiłam jej kawałek chleba. Nigdy nie była niemiła, dziękowała z uśmiechem i szczerze, ale miałam ochotę wykrzyczeć jej w twarz, żeby zniknęła. Żeby jej nie było, bo zanim się pojawiła nie miałam nic oprócz rodziców, a teraz zabrała mi nawet ich.
Byłam typem markotnego samotnika. Raz na jakiś czas zdarzało mi się leżeć kilka godzin w łóżku i tłumacząc się niedyspozycją rozmyślałam nad sobą, użalałam się właściwie. Byłam rozgoryczona własnym nudnym życiem. Było leniwe. Stało w miejscu. A ja, siłą rzeczy, razem z nim. Szkołę skończyłam już dawno, od tamtej pory nie powiedziałam sobie już nigdy ‘Brawo Audrey, zrobiłaś to!’ Stałam się pusta, z garstką znajomych, bez pracy i jakiejkolwiek motywacji. Nie miałam pasji. Zrzucałam winę na rodziców, hipiskę i Aston. Kiedy winna byłam ja. Winna swojego życia.
Nie znałam nawet jej imienia. Przychodziła czasem uśmiechnięta, czasem zła, że złapała ją ulewa. Zawsze miała kwiat – albo we włosach, albo w kieszonce swetra, gdzie trzymała też kilka papierosów. Kowbojki zakładała w ostateczności. I zawsze miała na sobie te same dzwonowate dżinsy przetarte do białości na kolanach i pośladkach, postrzępione na nogawkach. Hipiska.
A jednak wydawało mi się, że czegoś jej też brakuje. Nie chodziło tu o dach nad głową. Hipiska potrzebuje wolności, kolorów i muzyki. Hipiska potrzebuje przestrzeni, śmiechu, potrzebuje… wyrwać się z Aston. Ja też potrzebowałam.
Westchnęłam i oparłam się o ladę bezsilnie kierując spojrzenie na regały, na dziwne metalowe elementy, na brzydką lampę na suficie. Ledwo widziałam ulicę za witryną, szyba była ubrudzona kurzem i deszczem. Wiedziałam jednak, że za oknem była nudna szara ulica, a dalej następna, i jeszcze jedna… A potem zaczynały się ulice tak samo ciemne, jak i kolorowe. Ta gorsza dzielnica Aston, gdzie były puby, gdzie zdarzały się gwałty i kradzieże. Gdzie bez ustanku grała muzyka. Rodzice zawsze kazali mi unikać niebezpiecznej dzielnicy jak ognia. Byłam posłuszna, jednak czemu tak właściwie miałabym być teraz? Czemu miałabym ich słuchać, kiedy bardziej obchodzi ich los bezdomnej dziewczyny z kwiatem we włosach zamiast rozterki własnej córki?
Zerknęłam na zegar, który jak zwykle za wolno odmierzał mi czas. Szesnasta piętnaście, za niecałą godzinę miałam zamknąć sklep, pójść do domu oddalonego o dwa numery, brzydkiego małego szeregowca, zamknąć się w pokoju i popatrzeć na tę samą ulicę przez tak samo brudne okno. Nie miałam pasji. Nie mogłam robić nic poza myśleniem.
Zerwałam się nagle, sama nieświadoma swoich ruchów, podeszłam do koca i butów hipiski. Wzięłam płachtę materiału w dłonie, uniosłam ją czując jak długo użytkowana wełna gryzie i drapie moje dłonie. Zarzuciłam koc na plecy jak wielki, ciężki i kolorowy płaszcz. Nie wiedziałam co robiłam, nie wiedziałam czemu. Zakręciłam się w koło…
Płaszcz upadł na ziemię, a ja złapałam klucz od sklepu. Skierowałam się do wyjścia i porządnie zlustrowałam wzorkiem ulicę, by upewnić się, że żaden klient, lub co gorsza znajomy, nie nadchodzi akurat. Pusto. Wyrwałam się błyskawicznie, cała operacja wyskoczenia zza drzwi, zamknięcia ich i szybkiego odtruchtania zajęła mi nie więcej niż pół minuty. Objęłam najkrótszą trasę. Nie było mi zimno, zapinany na guziki sweter w kolorze kawy z mlekiem okazał się niezawodny. Klucz wcisnęłam do kieszeni spodni, i czując jak wiatr zawiewa mi na twarz jasne kosmyki włosów, ruszyłam przed siebie.
♦♦♦
Najpierw pojawiła się muzyka. Dudniące, dobiegające z ciemnych, niekiedy podziemnych pubów basowe dźwięki. Śpiew, skrzek. Rytmiczne bębny, zawodząca gitara, czasem jakaś orientalna wstawka, czasem harmonijka, saksofon, trąbka… Wciągnęłam powietrze, jakby chcąc wypełnić się tą atmosferą i dźwiękiem. I zapachem. Czułam papierosy, zbutwiałe odpadki z ponurych garkuchni, alkohol i spaliny. W końcu kroczyłam ulicą, która sama w sobie była sercem zamieszania, tu toczyło się życie, tu…
Potknęłam się w zupełnym roztargnieniu, i zatoczyłam na ścianę budynku. Obok stała grupka młodych ludzi. Skrzywiłam się, kiedy gwałtownie uderzyłam ramieniem w ścianę, natychmiast złapałam obite miejsce i potarłam, jakby od tego miało przestać mnie boleć.
- Panna Hoover? – usłyszałam.
W pierwszej chwili uznałam to za przesłyszenie, to był bowiem głos hipiski. Pomyślałam, że wariuję, że za dużo o niej myślę, że obwiniam ją nawet za to, że potknęłam się o głupi krawężnik. A potem spojrzałam na kilkoro chłopaków, którzy stali przede mną. Kilkoro młodych chłopaków i jedna…
- Hipiska? – zmrużyłam oczy nie wierząc.
Dziewczyna przechyliła głowę, a ja zyskałam pewność, kiedy ujrzałam podwiędniętą różę w jej jasnych falowanych włosach. Kiedy ujrzałam, że jest bosa.
- Hipiska? – powtórzyła, a jej twarz rozjaśnił uroczy uśmiech, parsknęła śmiechem. – Hipiska! Jestem hipiską, słyszałeś Ozzy?
Zza jej pleców wyrósł również pozbawiony butów młodzieniec jako jedyny bez wąsów pośród reszty męskiego towarzystwa.
- Ja tam nie lubię hipisów. Ale ciebie lubię, Freddie – stwierdził.
Freddie, ma na imię Freddie. Również przechyliłam głowę, patrzyłam na nią starając poczuć wewnątrz ten sam gniew, który czułam zaledwie godzinę temu. Nie czułam. Widziałam ją tu, z roztarganymi od wiatru skołtunionymi włosami, z papierosem w kąciku ust, z poszarpanym swetrem na jej smukłej, zgrabnej sylwetce, wyprostowanej, a nie zwiniętej jak żebrak na kocu obok lady w sklepie rodziców. Była niezależna, i czułam to. Gniew uleciał wraz z wspomnieniem jej butów i dziękczynnego spojrzenia w zamian za kromkę chleba.
- Co tu robisz, panno Hoover? – spytała w końcu.
- To wy się znacie? – zdziwił się ten nazwany Ozzy’m.
- Znamy. Freddie. Freddie… - powtórzyłam dwukrotnie jej imię pozwalając, bym mogła je usłyszeć. Pasowało do niej. – Freddie, kim jesteś?
- To znacie się, i nie wiecie kim… Gubię się, drogie panie, idę po piwo. – Ozzy machnął ręką.
I odszedł, zostałyśmy same, pozostali chłopcy przypatrywali się nam z pewnej odległości.
- Powiedziałaś, kim jestem, panno Hoover. Hipiską. Wiesz kim jestem. Żebraczką, bezdomną. Skąd to pytanie? I skąd ty tutaj, jeśli mogę zapytać? – odparła śpiewnym tonem.
- Wybij sobie pannę Hoover przede wszystkim. Jestem Audrey.
Nie wyciągnęłam ręki, czułam, że dla niej zasady chociażby zawierania znajomości są zupełnie odmienne. Zaśmiała się głośno.
- Audrey, jak ładnie! Ja Freddie, jak wiesz. Frederica.
I patrzyła na mnie dalej bez słowa, Frederica hipiska o blasku w oczach, o kwiecie za uchem, o bosych stopach i wolności… wolności w ruchach, w pozie, w nieładzie na głowie. Poczułam nie gniew, lecz podziw. Nie czułam tego co więcej po raz pierwszy – to po prostu długo ukrywane musiało w końcu wybuchnąć. Że pragnęłam być jak ona w pewnym tego sensie, uciec od życia którego nie chciałam, a znaleźć się tam gdzie powinnam i gdzie czułam się wolna, szczęśliwa. Jak Frederica hipiska.
- Jak ty to robisz? – zapytałam. Prosto z mostu, musiałam wiedzieć. Byłam pewna, ze zrozumie co mam na myśli.
- Pieprzę przeszłość, Audrey. Pieprzę też przyszłość. Ale wiesz, nie polecam. Jak nie musisz, to lepiej… lepiej żebyś żyła jak w Biblii pisali – zaśmiała się. – To nie jest tak jak myślisz, ja uciekam.
- Przed czym uciekasz, Freddie? – musiałam wiedzieć.
- Przed sztywnością, nienawidzę jej. Wiesz, moja mama zawsze wyglądała tak samo. Tak samo… dobrze. Mój ojciec zawsze palił fajkę, chyba, że akurat mnie bił. Mój brat zawsze miał zalizane włosy i buty wyczyszczone na połysk, że można się było przeglądać, a ja tylko chciałam tańczyć i śpiewać. Nie prosiłam o wiele, Audrey, a nic nie dostałam. Dlatego musiałam uciekać. Ty nie musisz.
- Skąd wiesz?
-  Rodzice cię kochają.
- I co z tego? Wiem, że dla ciebie to wiele. Ale kiedy ja mam tą miłość, nie mam wolności, a ty na odwrót. Każdy musi uciekać, chyba – powiedziałam uważnie cedząc słowa. Nie wiedziałam czemu mówię to jej, hipisce, nie znałyśmy się, ledwo poznałam jej imię, a już… Ja naprawdę chciałam być jak ona. O nie…?
- Ile masz lat, Audrey?
- Dwadzieścia.
- To tak jak ja. Chcesz wolności? Masz ją. Możesz robić co chcesz, Audrey. Możesz wyjechać, możesz znaleźć męża i założyć dom, możesz znaleźć pracę i zmienić swoje życie – mówiła jakby to było oczywiste. Cóż, może dla niej takie było. Nie wiedziała o czym mówi, w gruncie rzeczy.
- A czemu ty nie możesz, co? – zmrużyłam oczy.
I zamilkła, dostrzegłam jej pusty punkt, to miejsce, które zauważone sprawia, ze człowiek czuje się jak małe dziecko. Czemu nie mogła. Nie wiedziała, i dobrze to wyczułam. Miała to zagubienie w tych swoich roześmianych oczach, które co chwile przesłaniały blond pukle.
- Bo jestem inna – burknęła odwracając spojrzenie.
- Inna? – W moim głosie czuć było niemal kpinę. – Każdy może tak powiedzieć. Też jestem inna, i co teraz, hm? Ty żerujesz. Mogłabyś znaleźć pracę, a tymczasem żebrzesz, zabierasz uwagę moich rodziców, oni chcą ciebie a nie mnie. Wytłumacz mi to, albo zniknij – zażądałam.
Nie odpowiedziała.
- Za kogo się uważasz, co? Za kogo? Za królową lasów, za wiedźmę, wróżkę, tańczącą w deszczu wśród traw? Za śmiejącą z kwiatami we włosach, za rzeczną nimfę w długich spódnicach? Jesteś człowiekiem –syknęłam. Nie chciałam tego mówić, a jednak wciąż parłam na przód. – Nie jesteś lepsza od nikogo, Frederico. Masz tyle samo rąk i nóg, jedno serce, parę oczu. Jak ja, jak ten Ozzy, jak moi i twoi rodzice.  Ja też uciekam. Nie myśl, że nie.
I również zamilkłam, w końcu, obserwując jak Freddie jakby próbuje doszukać się pomocy wgapiwszy się w tarczę zachodzącego słońca i pomalowane na różowo chmury. Zagryzła lekko usta, wcześniej wyjmując papierosa, i teraz bawiąc się nim w dłoni. Wiatr szarpał jej skórzaną kurtką i swetrem. Bose stopy zdawały się drżeć, tak samo jak wargi.
- A kim ty jesteś, Audrey? – zadała w końcu pytanie, po tak długim oczekiwaniu. Trafiła, w… sedno?
- Jestem pusta – odparłam niemal od razu i poczułam, jak do oczu płyną mi łzy – i naprawdę chcę uciec.
- Czemu ze mną rozmawiasz, czemu tu przyszłaś? – Teraz ona zadawała pytania.
- Chciałam… Chciałam znaleźć się gdzieś… oderwać. Od tych smarów i trybików, zatęchłych silników. Od widoku twoich butów. Byłam zła, że… że ty biegasz po tych ulicach boso, a ja tkwię i… też chciałam. Byłam zła. Nie sądziłam, że na ciebie wpadnę, nie wiem czy chciałam, ale… Cieszę się, że rozmawiamy. Wiem już kim jesteś – odpowiedziałam śmiało.
- Uciekniemy razem. – To nie było pytanie.
- Uciekniemy. Nie będzie pustki, będzie miłość.
- I wolność. Za miłość i wolność! – krzyknęła i podała mi papierosa uprzednio wyjmując go z kieszeni swetra.
- Za miłość i wolność – odparłam cicho i westchnęłam. Nie wiedziałam, co właśnie zrobiłam, nie wiedziałam po co. Przypuszczałam, że będę żałowała, ale miałam to w dupie. Pierwszy raz tak bardzo czułam obojętność na konsekwencje, na to co może się stać, na to co powiedzą inni. Chciałam  żyć chwilą, tak jak chwilowym przebłyskiem w moim życiu stała się rozmowa z Fredericą hipiską. Nie zamierzałam, i nie do końca mogłam powiedzieć, że racjonalnie chciałam, by wyszło jak się stało. Szybka zmiana, czy nie za szybka? Czy nie wybrałam najbardziej krętej i błotnistej, śliskiej ścieżki?
A czy takie ścieżki nie przynoszą najwięcej adrenaliny? A czy takie życie nie może okazać się tym, czego szukałam? Życie hipiski? Nie, nie. Życie jak hipiska, jak Freddie. Ale nie byłam nią, żeby mieć kwiat we włosach i muzykę w sercu. Chciałam mieć tylko wolność, której prawdziwie nigdy nie miałam, i mieć nie mogłabym, gdybym… Gdybym nie zdecydowała się dziś uciekać. Uciekać z pustki i niewoli. Oto nadchodzę, ja, Audrey, i kroczę w kierunku słońca. Nie boso, nie w przetartych dzwonach, lecz wolna. Nadchodzę.
 ♦♦♦

Oh, brakuje mi Was tu trochę, ale i tak dziękuję po stokroć.
I wciąż cicho liczę na więcej, ha!

Hugs, Rocky.