piątek, 22 maja 2015

Rozdział trzeci: you won't change me

I want to set my mind all free, but i don't need no sympathy 




Frederica
Czułam się zobowiązana mieć ją na oku, była wewnętrznie roztrzęsiona i zagubiona w tym istnym tunelu dźwięków i barw, mimo że starała się to jak najlepiej ukryć. Zauważałam jednak lekkie drżenie jej dłoni, nerwowe i bezskuteczne próby odgarnięcia złośliwie wpadających do oczu włosów. Widziałam rozpaczliwie chłonące otoczenie spojrzenia pełne zakłopotania i udawanej odwagi. Bała się, ale nie chciała, o to chodziło. Na początku byłam taka sama, kiedy uciekłam z domu. Pierwszy miesiąc tułaczki był prawie tak zły, jakbym w ogóle nie opuściła rodzinnego horroru, jakbym obudziła się z krzykiem po sennym koszmarze, by zaraz zasnąć i wyśnić kolejny. Kojarzyłam cały początek roku sześćdziesiątego ósmego z zimnem, wilgocią chwytające całe ciało od czubka głowy do palców u stóp, ciemnym i ponurym otoczeniem, które narastało chcąc albo mnie przepędzić z powrotem do mojej rodzinnej szopy, albo wyrzucić z Aston skazując na ryzykowną podróż przez Anglię. Nastało lato, a ja wraz z nim, oraz z nieznaczną poprawą pogody, jak to w Wielkiej Brytanii, odżyłam, lub raczej ożyłam, po latach płaczu i zgrzytania zębami. Wierzyłam Audrey od początku, że też miała od czego uciec i też chciała coś zmienić, bo któż by nie chciał? Kłopot tkwił w tym, że ja sama nie wiedziałam, czy jej tu chciałam. Kojarzyłam jej osobę i nazwisko z domowym ciepłem, świeżymi bułkami i kocem pachnącym smarem. Z czymś dobrym, co nie mogło zmieszać się ze mną, żebraczką, tą gorszą. Mimo wspólnego celu wyrwania się z nudnej rzeczywistości zdawało mi się, że dzieli nas zbyt wiele, by nasza wspólna, cicha walka o wolność miała jakikolwiek sens.
- Audrey, chodź tu, do środka – uchyliłam przed nią barowe drzwi uwalniając jednocześnie zapach dymu i jajecznicy, popularnej robotniczej i przede wszystkim taniej kolacji. Weszła niepewnie mimo podniesionej wysoko głowy, zaraz po wejściu przylgnęła do mnie blisko, lecz nie na tyle, bym się w jej mniemaniu mogła czegoś domyślić. Odgarnęłam grzywkę i dziarskim krokiem dobrnęłam do stolika, gdzie siedziała już czwórka moich niedawno poznanych znajomych, trzech dziwacznych ale przyjaznych kolesi, na których pewnej nocy wpadłam w parku, i jeden nieco bardziej jakby dojrzały, zawsze lustrował spojrzeniem, a samą twarz miał też jakby wynioślejszą niż my moglibyśmy mieć. Tony Iommi, którego lata szkolne, kiedy wszyscy go szanowali, szybko nauczyły dumy. Nie mogłam jednak powiedzieć, że nie był przystojny, ten Tony. I nigdy nie zachowywał się jak nadęty bufon, nic z tych rzeczy. Wydawało się po prostu, że mniej w nim z dziecka, i tak właśnie było.
- To jest Audrey. Audrey Hoover. – Dłonią wskazałam zlęknioną blondynkę, po czym spojrzałam po twarzach chłopaków. – Zachowywać się, proszę. Ozzy, czy ty słyszysz co ja do cholery mówię?
Westchnęłam z politowaniem obserwując eksperyment Osbourne’a polegający na stworzeniu miniaturowej katapulty w celu ustrzelenia przechadzającej się co jakiś czas kelnerki.
- To plan doskonały, nie ma się z czego śmiać – mruknął Ozzy.
- Nikt się nie śmieje, stary. To głupie, daj spokój. – Geezer machnął ręką i zgniótł konstrukcję kolegi.
Osbourne zachichotał i upił łyk piwa.
- Audrey, bardzo ładne imię, tak sobie myślę. Ozzy jestem.
- Ja Geezer, to Bill i nadęty Tony – dodał Terry.

Audrey
- O co wam znowu chodzi? Zresztą nieważne, dostawić ci krzesło, panno Hoover? – odezwał się Tony. Kiwnęłam głową z półuśmiechem i poczekawszy aż wprowadzi deklarację w życie, usiadłam lekko na wysłużonym taborecie. Poważny brunet przypatrywał mi się jakiś czas, po czym bardzo delikatnie uniósł jeden z kącików ust do góry, choć może tylko mi się wydawało. Zaraz schował twarz we włosach i zaczął bawić się zużytą zapałką o czarnym, kruchym łebku. Nerwowo zacisnęłam dłonie na pole swetra i rzuciłam badawcze spojrzenie roześmianej Freddie, która rozmawiała swobodnie z Billem. Ozzy ostatecznie wrócił do konstruowania katapulty, a Geezer znów zaczął poczynania kumpla komentować.
- Jesteś przestraszona, czy tylko mi się zdaje? – oderwał mnie od obserwacji otoczenia Tony.
- Ja po prostu… Wiesz, nie przywykłam – odpowiedziałam wymijająco i rzuciłam mu krótkie spojrzenie.
- Czyli jakby nowa, rozumiem. Witam w gorszym Aston – skrzywił się lekko.
- Gorszym? Harówa na hali produkcyjnej jest w czymś lepsza? – zapytałam z lekka ironicznie.
- Zależy jak na to popatrzeć. Mamy wolną wolę, a jednak siedzimy tutaj, a raczej gorszego byśmy nie wybierali, więc… Tym bardziej, że ja na przykład nigdy więcej nie zamierzam choćby stanąć na progu fabryki. Nabawiłem się przez to depresji. – Palce jego prawej dłoni znalazły się nagle tuż przede mną na blacie. – Widzisz? – zapytał wskazując plastikowe nakładki na dwóch spośród palców. – Nie mogłem grać na gitarze. A nie wiem czy wiesz, ten instrument to całe moje życie. I nim, na życie właśnie, zamierzam zarobić. Jesteśmy zespołem, Audrey. I masz rację, to jest lepsze od każdej hali produkcyjnej.
Słuchałam go spięta i zaciekawiona, miał niesamowity spokój w głosie, i mimo że wydawało mi się z początku, iż jest małomówny, okazał się w specyficzny sposób towarzyski. Zniknęło wrażenie jego snobistycznego nastawienia, jakiego nabrałam względem jego po pierwszym spojrzeniu.
- Jak to jest być w zespole, Tony?
- Teraz to trochę klepanie biedy, ale też świetna zabawa. – Pochylił się nade mną. – Ale ja tam czuję, że coś z tego będzie.
Muzycy, artyści. Czemu wcześniej na to nie wpadłam? Przecież biły od nich intrygi i tajemnice, promieniowali majestatycznie chęcią tworzenia i zmierzaniem ku chwale. Patrząc na nich wcale nie tak trudno mogłam wyobrazić sobie całą czwórkę na kulisach jakiegoś światowego festiwalu. A potem nagle wpadłam w nieuzasadnioną panikę.
Byli artystami, wolnymi duszami, twórcami, a ja kim, czym? Każdej chwili w barze towarzyszyła mi myśl, że mama czeka, że tata się martwi. Przecież nie można uciec nagle i bez ostrzeżenia, nie można odciąć się bezpowrotnie i w jednej chwili od wszystkiego co… co się kocha i co się ma, miało od zawsze. Nie pasowałam tu, choć łudziłam się, że dam radę, że pierwszy raz w życiu upiję się do nieprzytomności, a rano będę przesiąknięta zapachem fajek i piwa, z uśmiechem na ustach i beztroską myślą. Zawsze ciężko przychodziły mi zmiany. Czym kierowałam się wierząc w to, co niemożliwe?
- Ej, Audrey, wszystko w porządku? – Tony zmarszczył brwi, a swoim pytaniem przykuł również uwagę Freddie, która natychmiast przerwała pogawędkę z Billem, i odwróciła się w moją stronę, gwałtownie zarzucając włosami.
Rozdygotana wstałam od stołu.
- Po prostu was wszystkich przepraszam, to był… błąd…? Ludzie… Ludzie się nie zmieniają. Przepraszam.
I wyszłam, chwiejnie i cisnącymi się do oczu łzami porażki. Czemu ucieczka w stronę wolności odebrałaby mi całe ciepłe wspomnienia dzieciństwa? Czemu nie mogło być prościej? Zaśmiałam się w myślach, skierowałam się w stronę domu wciskając dłonie w kieszenie swetra. Łudziłam się. Bezsensowny wewnętrzny zew, nagły zryw do czegoś, czego nie potrafiłam osiągnąć, w głębi duszy nawet nie chciałam. Co mi po wolności. Lepiej założyć tę cholerną rodzinę, i żegnać męża codziennie buziakiem w policzek, a witać przybrudzonego smołą i cuchnącego smarami. Lepiej mieć trójkę dzieci i umrzeć w wieku sześćdziesięciu lat po pracowniczo przeżytym czasie bez cienia namysłu o ambicjach. Tak mi chyba było pisane w gwiazdach. Żegnaj, Frederico hipisko. Żegnaj, nagły zrywie do upragnionego, acz nieosiągalnego wyzwolenia.
♦♦♦
- Tato, mamo? – pchnęłam drzwi, które wydały mi się nieprzyzwoicie ciężkie.
Gorzki głos w moich myślach podpowiedział, że ciężar zawdzięczają mojemu, na ironię, nieznośnemu poczuciu winy. Zostawiłam ich tak samych bez ostrzeżenia. Na jeden wieczór, na aż tyle. Przecież byłam Audrey, grzeczną, z pospolicie uroczą urodą. Nigdy pomalowanych oczu, zawsze włosy spięte w posłuszną fryzurę. Dziecko, na którym można polegać, można bez obaw wręczyć klucz do ręki,  można po prostu w niewymuszony sposób zaufać.
Zawiodłam, zawiodłam.
- Mamo? – powtórzyłam. – Tato?
Nagle usłyszałam brzęk, gwałtowne szurnięcie krzesła o posadzkę. Kilka sekund później, które były dla mnie tylko rozmazanym obrazem, poczułam zamykające się wokół mojego ciała ramiona, ciepły, domowy zapach kapusty i boczku. Rozedrgany dotyk zmęczonych obowiązkami palców na policzkach, twarde usta na czole. Wyłapałam cichy szept, własne imię, coś o strachu, coś o niepokoju, burmistrzu, tacie, sklepie, drzwiach, kluczach… Bardzo starałam się zrozumieć, ale słowa zlewały się w całość, a ja stałam sztywno mimo największych chęci uczynienia odwzajemniającego, czułego gestu. Teraz, teraz o tym mówi, kiedy wydarzyło się za dużo niepożądanych przez nikogo rzeczy. A martwiła się wczoraj? Kiedy bez słowa oddałam jej pęk kluczy, markotnie pokręciłam głową na miskę przechłodzonej zupy, weszłam do pokoju, osunęłam się po ścianie i zanurzyłam twarz w dłoniach? Spojrzała tylko po mnie, może troska była, lecz ledwo przemknęła przez jej zmęczone oczy. Miałam wrażenie, że irytował ją mój sposób życia i ten sam scenariusz niemal każdego, szarego i deszczowego dnia. Być może bała się do mnie o tym mówić, bo nie chciała by zmieniło się to w obarczanie mnie winą.
- Ale czemu ty to robisz? – zapytałam w końcu zduszona dziwną emocją i jej swetrem, w który siłą rzeczy wtuloną miałam twarz.
- Bo tak się bałam, tak martwiłam… - pociągnęła nosem. – Jesteś moim dzieckiem Audrey.
- Musiałam zniknąć, by stać się twoim dzieckiem? – brnęłam dalej, pragnąc wcale tego nie mówić, pozbyć się tego hardego tonu, jakim cedziłam kolejne słowa.
Mama odsunęła mnie od siebie na długość ramion, w jej zeszklonych oczach doszukałam się strachu i braku zrozumienia. Uśmiechnęłam się gorzko.
- Audrey, o czym ty…
- Mamo, spójrz. Dzień w dzień obserwujesz jak męczy mnie każda chwila spędzona w tym mieście. Nie potrafiłabyś wskazać ostatniego dnia, kiedy w domu zjawiłam się z uśmiechem, kiedy rozmawiałam z tobą i tatą jak z ludźmi, a nie nudnymi współlokatorami. Nie wiem co wami kieruje, tobą, ale jakby cię to nie interesuje. Byłoby w porządku, naprawdę bym się nie czepiała, gdyby tylko nie było tej… - zająknęłam się.
- Tej…? – Mama zamrugała.
- Hipiski. Ciągle o nią pytacie. Może się nad sobą użalam, ale zapomnieliście kto jest waszym dzieckiem, mamo. Ja noszę nazwisko Hoover. I to ja potrzebuje waszej pomocy. Ciepła. Nie twierdzę, że bardziej od Freddie, ale potrzebuję, do cholery. – Przemowę kończyłam z trudem powstrzymując spływanie łez w dół twarzy, ledwo udało mi się utrzymać słone krople w oczach. Z końcem jednak puściłam, rozkleiłam się.
- Audrey… Myślałaś, że… Że cię nie kochamy? Dlatego uciekłaś? Czemu nie powiedziałaś wcześniej? – wyszeptała mama po dłuższej chwili.
- Wiem, że mnie kochacie, a ja kocham was. Nie dlatego. Nic nie mówiłam, bo ty wy powinniście to dostrzec. Jestem zła na waszą ślepotę lub ignorancję. To w pewien sposób rani, wiesz? – załkałam.
Jasnowłosa kobieta wpatrywała się we mnie przez długi czas, śledziła wzorkiem moje łzy, powykręcane wiatrem kosmyki włosów. Szkliły jej się oczy, lecz powstrzymała płacz.
- Czego byś chciała, dziecko? Czemu uciekłaś? – zapytała.
- Uciekłam, bo chciałam, wiesz, poczuć się niezależna i silna. Ale nie jestem niezależna i silna. Jestem zasiedziałą kwoką, stałam się taka na własna życzenie, i taka pozostanę. Poszukam sobie męża. Najlepiej zacznę od jutra. – Uśmiechnęłam się krzywo. -  I już niczego bym nie chciała, nic co by mnie ciekawiło… niczego takiego nie mogę mieć. To moja wina. Po prostu wiedz, że cię kocham mamo, tatę też. A tu są klucze do sklepu. Idę się położyć.
I delikatnie stąpając na placach skierowałam się w stronę swoich drzwi.
♦♦♦
Drzwi otworzyły się z głośnym skrzypnięciem. Nie oderwałam wzroku od czytanej, rozłożonej na blacie gazety. Wiedziałam, kim był gość. Słyszałam ciche mlaskanie bosych stóp o kamienną podłogę sklepu. Po chwili dźwięk urwał się, a ja wreszcie z rezygnacją poczułam, że nadszedł ciężki moment, kiedy to muszę spojrzeć jej w twarz.
Uniosłam głowę, wbiłam we Frederikę blade spojrzenie. Pierwszy raz od tak dawna jej przyjście nie wywołało we mnie cichej wściekłości, teraz czułam tylko dziwny rodzaj wstydu.
- Przyszłam po rzeczy – przerwała ciszę.
Ruchem głowy, niezdolna do mówienia, wskazałam jej kąt pomieszczenia, choć doskonale wiedziałam, że nie muszę tego robić. Spuściła ze mnie wzrok, jakby zawiedziona, trochę skrzywiona. Na co liczyła? Że wyspowiadam się od góry do dołu, że powiem dlaczego uciekłam? My wciąż się nie znałyśmy, paradoksalnie nie wiedziałyśmy o sobie nic. To był błąd, za długo oswajałam się z jej obecnością przez cały ten okres czasu, kiedy przychodziła. Za długo nie znałam jej imienia. Zbyt wiele wyobraziłam sobie o jej osobie, ubzdurałam sobie kim ona jest. Nie wiem dlaczego, nie wiem po co.
Wiem.
Potrzebny mi był Kozioł Ofiarny, winna. Potrzebowałam zrzucić wszystko na jej chude, odziane w sweter barki, by nosiła cały ciężar, którym ją obarczyłam. Widziałam go cały czas, kiedy tu przychodziła, dlatego nie chciałam jej poznać. Bo kiedy to się stało, ciężar wrócił na mnie, tam skąd pochodził, i tam gdzie powinien być. Była w moich oczach już tylko zakręconą dziewczyną, a nie rujnującą mi życie bezdomną.
Jaka byłam naiwna, oh! Jak mogłam…
- Znikniesz? – spytałam.
- Zniknę – odpowiedziała.
- Przepraszam, Freddie. Nie tak miało być. Zaburzyłaś mi wizję, i kruche fundamenty mojego życia. To nie twoja wina. Przepraszam.
- Nie ma za co… - zawahała się, jakby chciała powiedzieć coś więcej. W końcu jednak uśmiechnęła się blado, mocniej przyciskając do piersi podniesiony z ziemi koc. – Papa, Audrey. Powodzenia.
♦♦♦



Przepraszam.
ZA WSZYSTKO.

Hugs, Rocky.

piątek, 8 maja 2015

Rozdział drugi: into the void

find another world where freedom waits

Z dedykacją dla deMars, przez ostatnie objawy wymyślnych buntów




Audrey
Hipiska działała mi na nerwy.  Zniknęła ostatnimi czasy, lecz ciągle, przechadzając się po magazynie albo nawet snując się po domu, trafiałam na jej ślady. Na znaki. Stałam za ladą sklepu w zastępstwie ojca, który musiał pojechać rozmówić się z dostawcą. Między regałem a drzwiami na zaplecze leżał wełniany koc w kratę, z frędzlami. Obok o ścianę oparta była para brudnych kowbojek. Domyślałam się, że kiedyś były jasnobrązowe. Odwróciłam od nich wzrok. Przy kolacji z rodzicami nigdy nie padły słowa ‘Audrey, jak się miewasz?’, zawsze jest ‘Widziałaś dziś tę dziewczynę, hipiskę? Ostatnio rzadko przychodzi.’ Wpajali mi od najmłodszych lat, że trzeba pomagać. Że żyjemy w czasach, kiedy niektóre rodziny jeszcze nie do końca pozbierały się po wojnie. Że naszym zadaniem jest wspierać tych, którzy nie potrafią sobie poradzić… Rozumiałam to. Co więcej – podzielałam ich zdanie. Lecz w goszczeniu hipiski dostrzegałam już znaczącą przesadę. Zdarzało mi się czekać do późna przy ladzie, by ją wpuścić, na polecenie rodziców oczywiście. Rano przynosiłam jej kawałek chleba. Nigdy nie była niemiła, dziękowała z uśmiechem i szczerze, ale miałam ochotę wykrzyczeć jej w twarz, żeby zniknęła. Żeby jej nie było, bo zanim się pojawiła nie miałam nic oprócz rodziców, a teraz zabrała mi nawet ich.
Byłam typem markotnego samotnika. Raz na jakiś czas zdarzało mi się leżeć kilka godzin w łóżku i tłumacząc się niedyspozycją rozmyślałam nad sobą, użalałam się właściwie. Byłam rozgoryczona własnym nudnym życiem. Było leniwe. Stało w miejscu. A ja, siłą rzeczy, razem z nim. Szkołę skończyłam już dawno, od tamtej pory nie powiedziałam sobie już nigdy ‘Brawo Audrey, zrobiłaś to!’ Stałam się pusta, z garstką znajomych, bez pracy i jakiejkolwiek motywacji. Nie miałam pasji. Zrzucałam winę na rodziców, hipiskę i Aston. Kiedy winna byłam ja. Winna swojego życia.
Nie znałam nawet jej imienia. Przychodziła czasem uśmiechnięta, czasem zła, że złapała ją ulewa. Zawsze miała kwiat – albo we włosach, albo w kieszonce swetra, gdzie trzymała też kilka papierosów. Kowbojki zakładała w ostateczności. I zawsze miała na sobie te same dzwonowate dżinsy przetarte do białości na kolanach i pośladkach, postrzępione na nogawkach. Hipiska.
A jednak wydawało mi się, że czegoś jej też brakuje. Nie chodziło tu o dach nad głową. Hipiska potrzebuje wolności, kolorów i muzyki. Hipiska potrzebuje przestrzeni, śmiechu, potrzebuje… wyrwać się z Aston. Ja też potrzebowałam.
Westchnęłam i oparłam się o ladę bezsilnie kierując spojrzenie na regały, na dziwne metalowe elementy, na brzydką lampę na suficie. Ledwo widziałam ulicę za witryną, szyba była ubrudzona kurzem i deszczem. Wiedziałam jednak, że za oknem była nudna szara ulica, a dalej następna, i jeszcze jedna… A potem zaczynały się ulice tak samo ciemne, jak i kolorowe. Ta gorsza dzielnica Aston, gdzie były puby, gdzie zdarzały się gwałty i kradzieże. Gdzie bez ustanku grała muzyka. Rodzice zawsze kazali mi unikać niebezpiecznej dzielnicy jak ognia. Byłam posłuszna, jednak czemu tak właściwie miałabym być teraz? Czemu miałabym ich słuchać, kiedy bardziej obchodzi ich los bezdomnej dziewczyny z kwiatem we włosach zamiast rozterki własnej córki?
Zerknęłam na zegar, który jak zwykle za wolno odmierzał mi czas. Szesnasta piętnaście, za niecałą godzinę miałam zamknąć sklep, pójść do domu oddalonego o dwa numery, brzydkiego małego szeregowca, zamknąć się w pokoju i popatrzeć na tę samą ulicę przez tak samo brudne okno. Nie miałam pasji. Nie mogłam robić nic poza myśleniem.
Zerwałam się nagle, sama nieświadoma swoich ruchów, podeszłam do koca i butów hipiski. Wzięłam płachtę materiału w dłonie, uniosłam ją czując jak długo użytkowana wełna gryzie i drapie moje dłonie. Zarzuciłam koc na plecy jak wielki, ciężki i kolorowy płaszcz. Nie wiedziałam co robiłam, nie wiedziałam czemu. Zakręciłam się w koło…
Płaszcz upadł na ziemię, a ja złapałam klucz od sklepu. Skierowałam się do wyjścia i porządnie zlustrowałam wzorkiem ulicę, by upewnić się, że żaden klient, lub co gorsza znajomy, nie nadchodzi akurat. Pusto. Wyrwałam się błyskawicznie, cała operacja wyskoczenia zza drzwi, zamknięcia ich i szybkiego odtruchtania zajęła mi nie więcej niż pół minuty. Objęłam najkrótszą trasę. Nie było mi zimno, zapinany na guziki sweter w kolorze kawy z mlekiem okazał się niezawodny. Klucz wcisnęłam do kieszeni spodni, i czując jak wiatr zawiewa mi na twarz jasne kosmyki włosów, ruszyłam przed siebie.
♦♦♦
Najpierw pojawiła się muzyka. Dudniące, dobiegające z ciemnych, niekiedy podziemnych pubów basowe dźwięki. Śpiew, skrzek. Rytmiczne bębny, zawodząca gitara, czasem jakaś orientalna wstawka, czasem harmonijka, saksofon, trąbka… Wciągnęłam powietrze, jakby chcąc wypełnić się tą atmosferą i dźwiękiem. I zapachem. Czułam papierosy, zbutwiałe odpadki z ponurych garkuchni, alkohol i spaliny. W końcu kroczyłam ulicą, która sama w sobie była sercem zamieszania, tu toczyło się życie, tu…
Potknęłam się w zupełnym roztargnieniu, i zatoczyłam na ścianę budynku. Obok stała grupka młodych ludzi. Skrzywiłam się, kiedy gwałtownie uderzyłam ramieniem w ścianę, natychmiast złapałam obite miejsce i potarłam, jakby od tego miało przestać mnie boleć.
- Panna Hoover? – usłyszałam.
W pierwszej chwili uznałam to za przesłyszenie, to był bowiem głos hipiski. Pomyślałam, że wariuję, że za dużo o niej myślę, że obwiniam ją nawet za to, że potknęłam się o głupi krawężnik. A potem spojrzałam na kilkoro chłopaków, którzy stali przede mną. Kilkoro młodych chłopaków i jedna…
- Hipiska? – zmrużyłam oczy nie wierząc.
Dziewczyna przechyliła głowę, a ja zyskałam pewność, kiedy ujrzałam podwiędniętą różę w jej jasnych falowanych włosach. Kiedy ujrzałam, że jest bosa.
- Hipiska? – powtórzyła, a jej twarz rozjaśnił uroczy uśmiech, parsknęła śmiechem. – Hipiska! Jestem hipiską, słyszałeś Ozzy?
Zza jej pleców wyrósł również pozbawiony butów młodzieniec jako jedyny bez wąsów pośród reszty męskiego towarzystwa.
- Ja tam nie lubię hipisów. Ale ciebie lubię, Freddie – stwierdził.
Freddie, ma na imię Freddie. Również przechyliłam głowę, patrzyłam na nią starając poczuć wewnątrz ten sam gniew, który czułam zaledwie godzinę temu. Nie czułam. Widziałam ją tu, z roztarganymi od wiatru skołtunionymi włosami, z papierosem w kąciku ust, z poszarpanym swetrem na jej smukłej, zgrabnej sylwetce, wyprostowanej, a nie zwiniętej jak żebrak na kocu obok lady w sklepie rodziców. Była niezależna, i czułam to. Gniew uleciał wraz z wspomnieniem jej butów i dziękczynnego spojrzenia w zamian za kromkę chleba.
- Co tu robisz, panno Hoover? – spytała w końcu.
- To wy się znacie? – zdziwił się ten nazwany Ozzy’m.
- Znamy. Freddie. Freddie… - powtórzyłam dwukrotnie jej imię pozwalając, bym mogła je usłyszeć. Pasowało do niej. – Freddie, kim jesteś?
- To znacie się, i nie wiecie kim… Gubię się, drogie panie, idę po piwo. – Ozzy machnął ręką.
I odszedł, zostałyśmy same, pozostali chłopcy przypatrywali się nam z pewnej odległości.
- Powiedziałaś, kim jestem, panno Hoover. Hipiską. Wiesz kim jestem. Żebraczką, bezdomną. Skąd to pytanie? I skąd ty tutaj, jeśli mogę zapytać? – odparła śpiewnym tonem.
- Wybij sobie pannę Hoover przede wszystkim. Jestem Audrey.
Nie wyciągnęłam ręki, czułam, że dla niej zasady chociażby zawierania znajomości są zupełnie odmienne. Zaśmiała się głośno.
- Audrey, jak ładnie! Ja Freddie, jak wiesz. Frederica.
I patrzyła na mnie dalej bez słowa, Frederica hipiska o blasku w oczach, o kwiecie za uchem, o bosych stopach i wolności… wolności w ruchach, w pozie, w nieładzie na głowie. Poczułam nie gniew, lecz podziw. Nie czułam tego co więcej po raz pierwszy – to po prostu długo ukrywane musiało w końcu wybuchnąć. Że pragnęłam być jak ona w pewnym tego sensie, uciec od życia którego nie chciałam, a znaleźć się tam gdzie powinnam i gdzie czułam się wolna, szczęśliwa. Jak Frederica hipiska.
- Jak ty to robisz? – zapytałam. Prosto z mostu, musiałam wiedzieć. Byłam pewna, ze zrozumie co mam na myśli.
- Pieprzę przeszłość, Audrey. Pieprzę też przyszłość. Ale wiesz, nie polecam. Jak nie musisz, to lepiej… lepiej żebyś żyła jak w Biblii pisali – zaśmiała się. – To nie jest tak jak myślisz, ja uciekam.
- Przed czym uciekasz, Freddie? – musiałam wiedzieć.
- Przed sztywnością, nienawidzę jej. Wiesz, moja mama zawsze wyglądała tak samo. Tak samo… dobrze. Mój ojciec zawsze palił fajkę, chyba, że akurat mnie bił. Mój brat zawsze miał zalizane włosy i buty wyczyszczone na połysk, że można się było przeglądać, a ja tylko chciałam tańczyć i śpiewać. Nie prosiłam o wiele, Audrey, a nic nie dostałam. Dlatego musiałam uciekać. Ty nie musisz.
- Skąd wiesz?
-  Rodzice cię kochają.
- I co z tego? Wiem, że dla ciebie to wiele. Ale kiedy ja mam tą miłość, nie mam wolności, a ty na odwrót. Każdy musi uciekać, chyba – powiedziałam uważnie cedząc słowa. Nie wiedziałam czemu mówię to jej, hipisce, nie znałyśmy się, ledwo poznałam jej imię, a już… Ja naprawdę chciałam być jak ona. O nie…?
- Ile masz lat, Audrey?
- Dwadzieścia.
- To tak jak ja. Chcesz wolności? Masz ją. Możesz robić co chcesz, Audrey. Możesz wyjechać, możesz znaleźć męża i założyć dom, możesz znaleźć pracę i zmienić swoje życie – mówiła jakby to było oczywiste. Cóż, może dla niej takie było. Nie wiedziała o czym mówi, w gruncie rzeczy.
- A czemu ty nie możesz, co? – zmrużyłam oczy.
I zamilkła, dostrzegłam jej pusty punkt, to miejsce, które zauważone sprawia, ze człowiek czuje się jak małe dziecko. Czemu nie mogła. Nie wiedziała, i dobrze to wyczułam. Miała to zagubienie w tych swoich roześmianych oczach, które co chwile przesłaniały blond pukle.
- Bo jestem inna – burknęła odwracając spojrzenie.
- Inna? – W moim głosie czuć było niemal kpinę. – Każdy może tak powiedzieć. Też jestem inna, i co teraz, hm? Ty żerujesz. Mogłabyś znaleźć pracę, a tymczasem żebrzesz, zabierasz uwagę moich rodziców, oni chcą ciebie a nie mnie. Wytłumacz mi to, albo zniknij – zażądałam.
Nie odpowiedziała.
- Za kogo się uważasz, co? Za kogo? Za królową lasów, za wiedźmę, wróżkę, tańczącą w deszczu wśród traw? Za śmiejącą z kwiatami we włosach, za rzeczną nimfę w długich spódnicach? Jesteś człowiekiem –syknęłam. Nie chciałam tego mówić, a jednak wciąż parłam na przód. – Nie jesteś lepsza od nikogo, Frederico. Masz tyle samo rąk i nóg, jedno serce, parę oczu. Jak ja, jak ten Ozzy, jak moi i twoi rodzice.  Ja też uciekam. Nie myśl, że nie.
I również zamilkłam, w końcu, obserwując jak Freddie jakby próbuje doszukać się pomocy wgapiwszy się w tarczę zachodzącego słońca i pomalowane na różowo chmury. Zagryzła lekko usta, wcześniej wyjmując papierosa, i teraz bawiąc się nim w dłoni. Wiatr szarpał jej skórzaną kurtką i swetrem. Bose stopy zdawały się drżeć, tak samo jak wargi.
- A kim ty jesteś, Audrey? – zadała w końcu pytanie, po tak długim oczekiwaniu. Trafiła, w… sedno?
- Jestem pusta – odparłam niemal od razu i poczułam, jak do oczu płyną mi łzy – i naprawdę chcę uciec.
- Czemu ze mną rozmawiasz, czemu tu przyszłaś? – Teraz ona zadawała pytania.
- Chciałam… Chciałam znaleźć się gdzieś… oderwać. Od tych smarów i trybików, zatęchłych silników. Od widoku twoich butów. Byłam zła, że… że ty biegasz po tych ulicach boso, a ja tkwię i… też chciałam. Byłam zła. Nie sądziłam, że na ciebie wpadnę, nie wiem czy chciałam, ale… Cieszę się, że rozmawiamy. Wiem już kim jesteś – odpowiedziałam śmiało.
- Uciekniemy razem. – To nie było pytanie.
- Uciekniemy. Nie będzie pustki, będzie miłość.
- I wolność. Za miłość i wolność! – krzyknęła i podała mi papierosa uprzednio wyjmując go z kieszeni swetra.
- Za miłość i wolność – odparłam cicho i westchnęłam. Nie wiedziałam, co właśnie zrobiłam, nie wiedziałam po co. Przypuszczałam, że będę żałowała, ale miałam to w dupie. Pierwszy raz tak bardzo czułam obojętność na konsekwencje, na to co może się stać, na to co powiedzą inni. Chciałam  żyć chwilą, tak jak chwilowym przebłyskiem w moim życiu stała się rozmowa z Fredericą hipiską. Nie zamierzałam, i nie do końca mogłam powiedzieć, że racjonalnie chciałam, by wyszło jak się stało. Szybka zmiana, czy nie za szybka? Czy nie wybrałam najbardziej krętej i błotnistej, śliskiej ścieżki?
A czy takie ścieżki nie przynoszą najwięcej adrenaliny? A czy takie życie nie może okazać się tym, czego szukałam? Życie hipiski? Nie, nie. Życie jak hipiska, jak Freddie. Ale nie byłam nią, żeby mieć kwiat we włosach i muzykę w sercu. Chciałam mieć tylko wolność, której prawdziwie nigdy nie miałam, i mieć nie mogłabym, gdybym… Gdybym nie zdecydowała się dziś uciekać. Uciekać z pustki i niewoli. Oto nadchodzę, ja, Audrey, i kroczę w kierunku słońca. Nie boso, nie w przetartych dzwonach, lecz wolna. Nadchodzę.
 ♦♦♦

Oh, brakuje mi Was tu trochę, ale i tak dziękuję po stokroć.
I wciąż cicho liczę na więcej, ha!

Hugs, Rocky. 


piątek, 1 maja 2015

Rozdział pierwszy: supernaut

I want to reach out and touch the sky, but I don't need to fly




6 lipca, 1968                                                                                                                                   
                   Frederica

Akurat dziś rano matka pani Hoover musiała dostać poważnego ataku kaszlu wskutek ostrego zapalenia płuc, i cała rodzina koniecznie odmeldowała się w szpitalu nad chorą staruszką. Kopnęłam ze złością kamień. Pogoda była książkowo angielska, a ja zamiast siedzieć na stercie pudeł w znajomym, i na ironię przytulnym sklepie z częściami do samochodów państwa Hooverów, szłam niemrawo żwirową ścieżką miejskiego zieleńca, który zyskał miano parku, lecz składał się zaledwie z dwóch prostopadłych alejek i może pięćdziesięciu drzew. Krzaki i chwasty zarosły trawniki tak bardzo, że nikt nawet nie grał tu w piłkę. Gwiazd nie było widać ani odrobinę – nad Aston zawisła gruba warstwa deszczowych chmur. Czułam ciężar nadchodzącej ulewy w powietrzu. Znów kopnęłam kamień. Nie wiedziałam która jest godzina, ale musiało być bliżej świtu niż północy.
Dlatego dziwny hałas przypominający śmiech, który nagle rozległ się gdzieś po przeciwnej stronie parku, zaniepokoił mnie, zastanowił, i zaskoczył jednocześnie. Z doświadczenia wiedziałam, że o tej porze kręcą się tu podejrzane typy i lepiej nie stawać im na drodze, szczególnie jeśli jest się niezbyt rosłą dwudziestolatką, która od pół roku żyje na ulicy. Mimo to w szaleńczym, głośnym i szczerze radosnym śmiechu nie potrafiłam doszukać się ani nuty szyderczości, złośliwości… Ktoś po prostu dobrze się bawił. Ruszyłam cicho wąskim pasem trawy pomiędzy chodnikiem a chaszczami. Nie miałam butów, więc zakradłam się bezszelestnie, uklękłam za krzewem o bliżej niezidentyfikowanych owocach koloru ciemnej czerwieni, i wyjrzałam ostrożnie. W świetle latarni dostrzegłam scenę, której prędzej spodziewałabym się przed wariatkowem.
Długowłosy chłopak, bosy, z górną częścią garderoby łudząco przypominającą piżamę, leżał na ziemi ściskając brzuch i śmiejąc się bez opamiętania. Kawałek dalej o drzewo opierał się kolejny, na oko rówieśnik tego pierwszego, z wąsami i kolorowymi spodniami. Ledwo stłumiłam chichot na widok jego srebrnych butów na platformie. Źródłem niepohamowanej radości pary kolegów był siedzący na ławeczce trzeci jegomość. Na głowie miał ustawiony kufel od piwa wyszczerbiony potężnie z jednej strony, i obłożony był gazetami tak, że widać było tylko zamknięte oczy. Spał.
- Tony… - wykrztusił ten bosy. – Ależ on będzie  żałował, że go tu nie ma, ten Tony! Powietrza!
Znów zaniósł się śmiechem i przewrócił na trawę. Korzystając z ich nieuwagi wyskoczyłam z krzaków i jak gdyby nigdy nic zasiadłam obok ich kumpla w gazetach. Poczekałam chwilę, aż znów zwrócą wzrok na mnie, a kiedy w końcu się to stało, i zamilkli w osłupieniu, zarzuciłam śpiącemu nogi na kolana, a kufel chwyciłam za rączkę, i z hukiem rozbiłam o ławkę. Wszyscy troje drgnęli jednocześnie.
- Co tu kur… Ozzy! Ty jeba… Oh, przepraszam miłą panią, nie chciałem, myślałem, że to… - Zaspany brunet powoli zaczął wygrzebywać się z zestarzałej prasy.
- On? – zapytałam wskazując gdzieś pomiędzy pozostałych dwóch, nie mając pewności który konkretnie nosi miano Ozzy’ego.
- Tak, ten o, tu! – zerwał się chłopak, a resztki gazet spadły z niego na żwirową alejkę. Podszedł do bosego. I roześmiał się gromko. Poklepał kolegę po plecach, to samo uczynił drugiemu.
- Chłopaki, uwielbiam z wami pić – oznajmił.
- My z tobą też, Bill, uwierz, że uwielbiamy – rzekł ten z wąsem rzucając kolegom uśmiech, mnie za to przenikliwe spojrzenie. Mimo, że rozsądek wskazywałby co innego, wydawał mi się niemal całkowicie trzeźwy.
- A pani? Co panią przywiało? To raczej mało stosowna pora dla młodych dam, odprowadzić może panią do domu? – zgiął się w ukłonie.
- Stary, odjebało ci? – zapytał bosy, po czym zwrócił się do mnie. – Jestem Ozzy. Zgubiłaś się?
- Freddie – przedstawiłam się. – Absolutnie nie. Nie mam domu. Wpadłam na was przypadkiem, szukałam jakiś wygodnych krzaków.
- Żartujesz? – rzucił Bill sprzątając odłamki szkła. – To nawet ja bym tak nie mógł.
- Nie żartuję. Wierzcie mi, wszędzie dobrze, ale w domu nienajlepiej w moim przypadku. Ty to Bill, tak? A ty?
- Terry. Mów mi Geezer.
- Jasne.
Ozzy chwycił kolegów za ramiona, nachylili się nad sobą jednocześnie odwracając się ode mnie plecami. Przeczesałam palcami włosy i upewniłam się, że kwiatek, który zwinęłam dzisiaj z jakiegoś pogrzebowego wieńca, cały czas bezpiecznie tkwi za moim uchem. Nie wiedziałam nad czym tak rozprawiają, ale uznałam za niestosowne odchodzić. Usiadłam na ławce i przekręciwszy głowę czekałam aż ustaną ich konspiracyjne szepty. Wreszcie wyprostowali się jednocześnie i odwrócili.
- Chodź z nami, Freddie – powiedział Geezer.
- Jak to z wami? Jest was trzech facetów, a ja mam z wami iść? Tak po prostu? W łeb się stuknijcie, matołki – prychnęłam i wyciągnęłam ostatniego zachowanego papierosa z małej kieszonki w swetrze.
- Moja droga, spójrz na nas – zaczął Bill dyplomatycznym tonem ku zdziwieniu swoich kumpli. – Ja dałem się owinąć gazetami, Ozzy zapierdala z kurkiem od ciepłej wody na szyi – tu bosy brunet wyjął zza koszulki wymieniony przez Billa przedmiot na cienkiej przetartej lince – oraz piżamie. Geezer, nie wiem czy wiesz, ma w pokoju kącik chińskiej poezji. Jesteś pewna, że tacy jak my chcieliby coś ci zrobić?
Zastanowiłam się. Podeszłam do nich, bo uznałam, że są niegroźni. Wyglądali na kilku  nieudolnych buntowników, którzy chcieli wyglądać jak ci z The Rolling Stones, ale jednocześnie byli na to za… dobrzy. Przypomniałam sobie Billa sprzątającego szkło. Gwałciciele i złodzieje nie sprzątają po sobie.
Chyba że zwłoki, przeszło mi przez myśl.
- No nie wiem – przygryzłam wargę i zmrużyłam oczy.
Ozzy westchnął.
- Nie chciałem powoływać się na ten argument – rzekł ciężko – ale mamy fajki.
Wstałam na pozór nonszalancko, a tak naprawdę dałabym słowo, że właśnie zaświeciły mi się oczy.
- To na co jeszcze czekamy?
♦♦♦
Prowadzili mnie do wcale nienajgorszej części Aston, mieszkały tu głównie rodziny pracownicze, w których z pokolenia na pokolenie przechodził fach stania przy taśmie produkcyjnej w, dajmy na to, fabryce klaksonów. Przedstawiciele pracowników fabryk stanowili przynajmniej trzy czwarte całej społeczności miasteczka. Pozostali to ci z prywatnymi interesami oraz tacy, którzy nie mieli nic.
Zaczęłam się zastanawiać co robię. Nie było przecież problemu z radzeniem sobie na ulicy – przetrwałabym, moim zadaniem od samego początku życia było przetrwać. I tak czułam się wyjątkowo dobrze grzebiąc w śmieciach, mając na względzie wspomnienia z rodzinnego domu. Teraz było lepiej, więc czemu nie mogło poprawić się jeszcze bardziej? Nie byłam złym człowiekiem. Może trochę za bardzo nie chciałam mieścić się w standardach i wzbraniałam się nawet myślami przed pracą w fabryce. Lubiłam jednak ludzi, byli ciekawi. Potrafiłam się dzielić. Przede wszystkim umiałam zacisnąć zęby, by nimi nie zgrzytać, i powieki, by nie płakać. Miałam wiarę. W siebie i lepsze jutro.
W tej jednak chwili, kiedy Ozzy prowadził co chwilę myląc kierunek, i zataczając się z nieuzasadnioną radością na latarnie, kiedy Geezer kroczył równo stopami obutymi w wielkie platformy przypominające statki kosmiczne, niekiedy posyłając mi zagadkowe spojrzenie, kiedy Bill popijał cydr z butelki po rozpuszczalniku, i bekał przy tym ku własnemu rozbawieniu… Pierwszy raz w życiu nie byłam pewna na czym stanęłam.
Nie wiedziałam przede wszystkim czemu to zrobiłam, czemu z nimi poszłam. Mimo, że ceniłam kontakt międzyludzki, nie chciałam się przywiązywać, żeby oszczędzić sobie potem rozczarowania. To oczywiste – nie dało się przywiązać do ludzi w pół godziny, jednak wcale nie uśmiechałoby mi się opuszczenie ich, grzeczne przeproszenie i zgrabne odpląsanie tam gdzie nasze drogi się zeszły. Wydawali się szczęśliwi. Nigdy nie poznałam człowieka całkowicie szczęśliwego.
Stąpałam więc niemal dumnie obok Billa, który dał mi parę razy popić cydru, i chciało mi się śmiać, bo jeszcze wczoraj by mi przez głowę nie przeszło, że zgodzę się pójść z trójką kolesi wyglądającymi jak z bardzo taniego horroru. Dotychczas zdarzało mi się spać jedynie u znajomych zaufanych całkowicie, i choć była ich garstka, nie raz ratowali mi tyłek.
Teraz brnęłam przez szarawe światło świtu wzdłuż jednej z ulic.
- Razem mieszkacie? – zapytałam Geezera, kiedy znów się na mnie obejrzał mając nadzieję, że nie zauważę.
- Nie do końca. To moje mieszkanie, Bill owszem stale tam nocuje, ale Ozzy teoretycznie mieszka z rodzicami. Ciężko uwierzyć, że żyje wciąż ze staruszkami jak się tak na niego patrzy, co? – zaśmiał się Terry i pokręcił głową. – No i jest jeszcze Tony.
- Tony?
- Tony Iommi. Może kojarzysz…
- Może kojarzę? Geezer, przecież to legenda mojej szkoły! To… Żartujesz, że z wami mieszka – rzuciłam chłopakowi podejrzliwe spojrzenie.
- Nie dość, że mieszka, to jeszcze gra. Nie wspominałem, że mamy zespół? – Udając obojętność strzepnął nieistniejący kurz z rękawa wściekłożółtej kurtki.
- Zespół?
- No wiesz, dwie gitary, perkusja i…
- Wiem co to, kurwa, zespół – powiedziałam oschle. – Nie chcę mi się tylko wierzyć, że Iommi gra z wami. Widziałam jak koleś potrafi wywijać koziołki palcami na tym cholernym gryfie.
Geezer uśmiechnął się delikatnie, z wielką pieczołowitością wydobył zza pazuchy dwa papierosy. Jeden był nadpalony i zagięty w połowie, wetknął go sobie pomiędzy wargi, a drugiego wręczył mnie. W ramach podzięki szybko wyciągnęłam własne zapałki nie chcąc go aż tak fatygować.
- Nic nie mówisz. – Nie wytrzymuję w końcu.
- Lubi zgrywać tajemniczego, ten nasz Geezer… Raz to nawet… - przerwał nam bełkot.
- Daj spokój, Ozzy.
Ozzy zachichotał i przeskoczył nad kubłem na śmieci. A raczej byłby przeskoczył gdyby nie to, że zawadził nogą i jak długi padł w krzaki. Przekleństwa padające z jego ust mieszały się z histerycznym śmiechem.
- Nie wierzysz, że jesteśmy równie dobrzy, co Tony? – wrócił po chwili do tematu Terry. – Przecież nas nie znasz.
- Nie, ale… - zawahałam się.
- Ale wyglądamy jak banda obdartusów. Myślisz, że tego nie wiemy? O to chodzi. Mamy jaja, Freddie, nie jak jakieś sztywniackie The Yardbirds.
- The Yardbirds? Tam zaczynał Clapton, do cholery.
- Zaczynał, odszedł, znalazł się następny i tak w kółko. Tam musi być koszmarna atmosfera, zmieniają skład co miesiąc. U nas jest tysiąc razy lepiej, zobaczysz, młoda panno – puścił mi oczko.
- Młoda? Ile ty masz lat, co Geezer? – zaśmiałam się.
Zrobił się czerwony.
- Dziewiętnaście – burknął.
- Ha! Patrzcie go, dziewiętnaście! Sam jesteś młoda panna, Terry. A jak się nazywa ten wasz zespół?
- Polka Tulk Blues Band.
- Żartujesz?
- Freddie, po raz kolejny pytasz się czy żartuję, a ja znów powtarzam, że nie. Naprawdę nazywamy się Polka Tulk. Nie patrz tak na mnie. Nie na mnie.
- A na kogo? – uniosłam brew.
- Na Ozzy’ego. Czy to nie oczywiste?
Ozzy właśnie skakał po płytach chodnikowych tak, by nie dotknąć krawędzi.
- Oczywiste, cholera. Wiesz co ci powiem? – zamilkłam wcale nie oczekując odpowiedzi. – Zajebiście ciekawa z was kompania.
♦♦♦
Dom Geezera był miejscem, jakiego przenigdy nie spodziewałabym się po Aston. Przy wejściu stał kawałek wiejskiego płotu, na którym, jak się okazało, wieszano kurtki i tym podobne. Miałam na sobie oprócz swetra cienką skórzaną katanę, więc zawiesiłam ją na omszałej sztachecie. Z korytarza w głąb prowadziły jedynie drzwi do salonu połączonego z sypialnią, jadalnią i kuchnią. O łazience w takich miejscach nie było mowy. Przy drzwiach stał kubeł.
W pokoju na środku leżał materac, duży, w rogu zaś drugi i nieco mniejszy. Trzeci znajdował się pod stołem, i to właśnie tam w oka mgnieniu zaległ Bill wciąż przyssany do butelki po rozpuszczalniku. Ozzy zasiadł nad nim na rozlatującym się meblu. Na ścianie wisiały długie półki, a na nich naprawdę dużo książek. Nigdy wcześniej nie widziałam ich tylu na raz. Prawda była taka, że w szkole nie przykładałam najmniejszej wagi do nauki, i nie zdziwiłabym się, gdybym miała teraz problemy z czytaniem. Na wąskiej komodzie leżał prowizoryczny i najwyraźniej ręcznie robiony zestaw do palenia kadzidełek. W kwestii kuchni: składała się kranika, miski, kawałka blatu i drewnianej skrzynki. Parapet zdobiła rzeźba przedstawiająca kobietę siedzącą pod drzewem.
- Ładnie pachnie – skomentowałam.
- To zapach bzu z… - Geezer zaciągnął się powietrzem – pieprzem. Sam robiłem.
- Robisz kadzidełka?
- Robię.
Podrapałam się po głowie i usiadłam na materacu w rogu. Obok leżał gruby i postrzępiony koc, okryłam nim nogi. Zastanowiłam się gdzie ostatnio widziałam swoje buty, i dopiero po chwili przypomniało mi się, że zostawiłam je w sklepie państwa Hoover kilka nocy temu.
- Chcesz… - Geezer spojrzał we wnętrze skrzynki. – Kapustę? Albo herbatę?
- Nie dzięki. Co robicie w ciągu dnia?
- Jeśli mam być szczery, to śpimy – wskazał na pozostałych.
I rzeczywiście – Ozzy śliniąc blat zasnął na stole, a Bill, mimo drzemki na parkowej ławce, również pochrapywał cicho wciąż ściskając butelkę cydru.

- Jako gość się dostosuję – zaśmiałam się i odchyliłam do tyłu. Upadłam plecami na materac i nakryłam się kocem. Przez dziury nieco zawiewało mi plecy, ale i tak poczułam się całkiem przytulnie. Materiał pachniał papierosami, dziwnymi męskimi perfumami i oczywiście kadzidełkami Geezera. Musiało być ich sporo innych przed tym bzowo-pieprznym. Zasnęłam.
♦♦♦

Czuję się świetnie.
I wychodzi, że co piątek.
Wiem, że wciąż u Was zalegam, lecz proszę - poświęćcie mi chwilę.

Hugs, Rocky.