piątek, 1 maja 2015

Rozdział pierwszy: supernaut

I want to reach out and touch the sky, but I don't need to fly




6 lipca, 1968                                                                                                                                   
                   Frederica

Akurat dziś rano matka pani Hoover musiała dostać poważnego ataku kaszlu wskutek ostrego zapalenia płuc, i cała rodzina koniecznie odmeldowała się w szpitalu nad chorą staruszką. Kopnęłam ze złością kamień. Pogoda była książkowo angielska, a ja zamiast siedzieć na stercie pudeł w znajomym, i na ironię przytulnym sklepie z częściami do samochodów państwa Hooverów, szłam niemrawo żwirową ścieżką miejskiego zieleńca, który zyskał miano parku, lecz składał się zaledwie z dwóch prostopadłych alejek i może pięćdziesięciu drzew. Krzaki i chwasty zarosły trawniki tak bardzo, że nikt nawet nie grał tu w piłkę. Gwiazd nie było widać ani odrobinę – nad Aston zawisła gruba warstwa deszczowych chmur. Czułam ciężar nadchodzącej ulewy w powietrzu. Znów kopnęłam kamień. Nie wiedziałam która jest godzina, ale musiało być bliżej świtu niż północy.
Dlatego dziwny hałas przypominający śmiech, który nagle rozległ się gdzieś po przeciwnej stronie parku, zaniepokoił mnie, zastanowił, i zaskoczył jednocześnie. Z doświadczenia wiedziałam, że o tej porze kręcą się tu podejrzane typy i lepiej nie stawać im na drodze, szczególnie jeśli jest się niezbyt rosłą dwudziestolatką, która od pół roku żyje na ulicy. Mimo to w szaleńczym, głośnym i szczerze radosnym śmiechu nie potrafiłam doszukać się ani nuty szyderczości, złośliwości… Ktoś po prostu dobrze się bawił. Ruszyłam cicho wąskim pasem trawy pomiędzy chodnikiem a chaszczami. Nie miałam butów, więc zakradłam się bezszelestnie, uklękłam za krzewem o bliżej niezidentyfikowanych owocach koloru ciemnej czerwieni, i wyjrzałam ostrożnie. W świetle latarni dostrzegłam scenę, której prędzej spodziewałabym się przed wariatkowem.
Długowłosy chłopak, bosy, z górną częścią garderoby łudząco przypominającą piżamę, leżał na ziemi ściskając brzuch i śmiejąc się bez opamiętania. Kawałek dalej o drzewo opierał się kolejny, na oko rówieśnik tego pierwszego, z wąsami i kolorowymi spodniami. Ledwo stłumiłam chichot na widok jego srebrnych butów na platformie. Źródłem niepohamowanej radości pary kolegów był siedzący na ławeczce trzeci jegomość. Na głowie miał ustawiony kufel od piwa wyszczerbiony potężnie z jednej strony, i obłożony był gazetami tak, że widać było tylko zamknięte oczy. Spał.
- Tony… - wykrztusił ten bosy. – Ależ on będzie  żałował, że go tu nie ma, ten Tony! Powietrza!
Znów zaniósł się śmiechem i przewrócił na trawę. Korzystając z ich nieuwagi wyskoczyłam z krzaków i jak gdyby nigdy nic zasiadłam obok ich kumpla w gazetach. Poczekałam chwilę, aż znów zwrócą wzrok na mnie, a kiedy w końcu się to stało, i zamilkli w osłupieniu, zarzuciłam śpiącemu nogi na kolana, a kufel chwyciłam za rączkę, i z hukiem rozbiłam o ławkę. Wszyscy troje drgnęli jednocześnie.
- Co tu kur… Ozzy! Ty jeba… Oh, przepraszam miłą panią, nie chciałem, myślałem, że to… - Zaspany brunet powoli zaczął wygrzebywać się z zestarzałej prasy.
- On? – zapytałam wskazując gdzieś pomiędzy pozostałych dwóch, nie mając pewności który konkretnie nosi miano Ozzy’ego.
- Tak, ten o, tu! – zerwał się chłopak, a resztki gazet spadły z niego na żwirową alejkę. Podszedł do bosego. I roześmiał się gromko. Poklepał kolegę po plecach, to samo uczynił drugiemu.
- Chłopaki, uwielbiam z wami pić – oznajmił.
- My z tobą też, Bill, uwierz, że uwielbiamy – rzekł ten z wąsem rzucając kolegom uśmiech, mnie za to przenikliwe spojrzenie. Mimo, że rozsądek wskazywałby co innego, wydawał mi się niemal całkowicie trzeźwy.
- A pani? Co panią przywiało? To raczej mało stosowna pora dla młodych dam, odprowadzić może panią do domu? – zgiął się w ukłonie.
- Stary, odjebało ci? – zapytał bosy, po czym zwrócił się do mnie. – Jestem Ozzy. Zgubiłaś się?
- Freddie – przedstawiłam się. – Absolutnie nie. Nie mam domu. Wpadłam na was przypadkiem, szukałam jakiś wygodnych krzaków.
- Żartujesz? – rzucił Bill sprzątając odłamki szkła. – To nawet ja bym tak nie mógł.
- Nie żartuję. Wierzcie mi, wszędzie dobrze, ale w domu nienajlepiej w moim przypadku. Ty to Bill, tak? A ty?
- Terry. Mów mi Geezer.
- Jasne.
Ozzy chwycił kolegów za ramiona, nachylili się nad sobą jednocześnie odwracając się ode mnie plecami. Przeczesałam palcami włosy i upewniłam się, że kwiatek, który zwinęłam dzisiaj z jakiegoś pogrzebowego wieńca, cały czas bezpiecznie tkwi za moim uchem. Nie wiedziałam nad czym tak rozprawiają, ale uznałam za niestosowne odchodzić. Usiadłam na ławce i przekręciwszy głowę czekałam aż ustaną ich konspiracyjne szepty. Wreszcie wyprostowali się jednocześnie i odwrócili.
- Chodź z nami, Freddie – powiedział Geezer.
- Jak to z wami? Jest was trzech facetów, a ja mam z wami iść? Tak po prostu? W łeb się stuknijcie, matołki – prychnęłam i wyciągnęłam ostatniego zachowanego papierosa z małej kieszonki w swetrze.
- Moja droga, spójrz na nas – zaczął Bill dyplomatycznym tonem ku zdziwieniu swoich kumpli. – Ja dałem się owinąć gazetami, Ozzy zapierdala z kurkiem od ciepłej wody na szyi – tu bosy brunet wyjął zza koszulki wymieniony przez Billa przedmiot na cienkiej przetartej lince – oraz piżamie. Geezer, nie wiem czy wiesz, ma w pokoju kącik chińskiej poezji. Jesteś pewna, że tacy jak my chcieliby coś ci zrobić?
Zastanowiłam się. Podeszłam do nich, bo uznałam, że są niegroźni. Wyglądali na kilku  nieudolnych buntowników, którzy chcieli wyglądać jak ci z The Rolling Stones, ale jednocześnie byli na to za… dobrzy. Przypomniałam sobie Billa sprzątającego szkło. Gwałciciele i złodzieje nie sprzątają po sobie.
Chyba że zwłoki, przeszło mi przez myśl.
- No nie wiem – przygryzłam wargę i zmrużyłam oczy.
Ozzy westchnął.
- Nie chciałem powoływać się na ten argument – rzekł ciężko – ale mamy fajki.
Wstałam na pozór nonszalancko, a tak naprawdę dałabym słowo, że właśnie zaświeciły mi się oczy.
- To na co jeszcze czekamy?
♦♦♦
Prowadzili mnie do wcale nienajgorszej części Aston, mieszkały tu głównie rodziny pracownicze, w których z pokolenia na pokolenie przechodził fach stania przy taśmie produkcyjnej w, dajmy na to, fabryce klaksonów. Przedstawiciele pracowników fabryk stanowili przynajmniej trzy czwarte całej społeczności miasteczka. Pozostali to ci z prywatnymi interesami oraz tacy, którzy nie mieli nic.
Zaczęłam się zastanawiać co robię. Nie było przecież problemu z radzeniem sobie na ulicy – przetrwałabym, moim zadaniem od samego początku życia było przetrwać. I tak czułam się wyjątkowo dobrze grzebiąc w śmieciach, mając na względzie wspomnienia z rodzinnego domu. Teraz było lepiej, więc czemu nie mogło poprawić się jeszcze bardziej? Nie byłam złym człowiekiem. Może trochę za bardzo nie chciałam mieścić się w standardach i wzbraniałam się nawet myślami przed pracą w fabryce. Lubiłam jednak ludzi, byli ciekawi. Potrafiłam się dzielić. Przede wszystkim umiałam zacisnąć zęby, by nimi nie zgrzytać, i powieki, by nie płakać. Miałam wiarę. W siebie i lepsze jutro.
W tej jednak chwili, kiedy Ozzy prowadził co chwilę myląc kierunek, i zataczając się z nieuzasadnioną radością na latarnie, kiedy Geezer kroczył równo stopami obutymi w wielkie platformy przypominające statki kosmiczne, niekiedy posyłając mi zagadkowe spojrzenie, kiedy Bill popijał cydr z butelki po rozpuszczalniku, i bekał przy tym ku własnemu rozbawieniu… Pierwszy raz w życiu nie byłam pewna na czym stanęłam.
Nie wiedziałam przede wszystkim czemu to zrobiłam, czemu z nimi poszłam. Mimo, że ceniłam kontakt międzyludzki, nie chciałam się przywiązywać, żeby oszczędzić sobie potem rozczarowania. To oczywiste – nie dało się przywiązać do ludzi w pół godziny, jednak wcale nie uśmiechałoby mi się opuszczenie ich, grzeczne przeproszenie i zgrabne odpląsanie tam gdzie nasze drogi się zeszły. Wydawali się szczęśliwi. Nigdy nie poznałam człowieka całkowicie szczęśliwego.
Stąpałam więc niemal dumnie obok Billa, który dał mi parę razy popić cydru, i chciało mi się śmiać, bo jeszcze wczoraj by mi przez głowę nie przeszło, że zgodzę się pójść z trójką kolesi wyglądającymi jak z bardzo taniego horroru. Dotychczas zdarzało mi się spać jedynie u znajomych zaufanych całkowicie, i choć była ich garstka, nie raz ratowali mi tyłek.
Teraz brnęłam przez szarawe światło świtu wzdłuż jednej z ulic.
- Razem mieszkacie? – zapytałam Geezera, kiedy znów się na mnie obejrzał mając nadzieję, że nie zauważę.
- Nie do końca. To moje mieszkanie, Bill owszem stale tam nocuje, ale Ozzy teoretycznie mieszka z rodzicami. Ciężko uwierzyć, że żyje wciąż ze staruszkami jak się tak na niego patrzy, co? – zaśmiał się Terry i pokręcił głową. – No i jest jeszcze Tony.
- Tony?
- Tony Iommi. Może kojarzysz…
- Może kojarzę? Geezer, przecież to legenda mojej szkoły! To… Żartujesz, że z wami mieszka – rzuciłam chłopakowi podejrzliwe spojrzenie.
- Nie dość, że mieszka, to jeszcze gra. Nie wspominałem, że mamy zespół? – Udając obojętność strzepnął nieistniejący kurz z rękawa wściekłożółtej kurtki.
- Zespół?
- No wiesz, dwie gitary, perkusja i…
- Wiem co to, kurwa, zespół – powiedziałam oschle. – Nie chcę mi się tylko wierzyć, że Iommi gra z wami. Widziałam jak koleś potrafi wywijać koziołki palcami na tym cholernym gryfie.
Geezer uśmiechnął się delikatnie, z wielką pieczołowitością wydobył zza pazuchy dwa papierosy. Jeden był nadpalony i zagięty w połowie, wetknął go sobie pomiędzy wargi, a drugiego wręczył mnie. W ramach podzięki szybko wyciągnęłam własne zapałki nie chcąc go aż tak fatygować.
- Nic nie mówisz. – Nie wytrzymuję w końcu.
- Lubi zgrywać tajemniczego, ten nasz Geezer… Raz to nawet… - przerwał nam bełkot.
- Daj spokój, Ozzy.
Ozzy zachichotał i przeskoczył nad kubłem na śmieci. A raczej byłby przeskoczył gdyby nie to, że zawadził nogą i jak długi padł w krzaki. Przekleństwa padające z jego ust mieszały się z histerycznym śmiechem.
- Nie wierzysz, że jesteśmy równie dobrzy, co Tony? – wrócił po chwili do tematu Terry. – Przecież nas nie znasz.
- Nie, ale… - zawahałam się.
- Ale wyglądamy jak banda obdartusów. Myślisz, że tego nie wiemy? O to chodzi. Mamy jaja, Freddie, nie jak jakieś sztywniackie The Yardbirds.
- The Yardbirds? Tam zaczynał Clapton, do cholery.
- Zaczynał, odszedł, znalazł się następny i tak w kółko. Tam musi być koszmarna atmosfera, zmieniają skład co miesiąc. U nas jest tysiąc razy lepiej, zobaczysz, młoda panno – puścił mi oczko.
- Młoda? Ile ty masz lat, co Geezer? – zaśmiałam się.
Zrobił się czerwony.
- Dziewiętnaście – burknął.
- Ha! Patrzcie go, dziewiętnaście! Sam jesteś młoda panna, Terry. A jak się nazywa ten wasz zespół?
- Polka Tulk Blues Band.
- Żartujesz?
- Freddie, po raz kolejny pytasz się czy żartuję, a ja znów powtarzam, że nie. Naprawdę nazywamy się Polka Tulk. Nie patrz tak na mnie. Nie na mnie.
- A na kogo? – uniosłam brew.
- Na Ozzy’ego. Czy to nie oczywiste?
Ozzy właśnie skakał po płytach chodnikowych tak, by nie dotknąć krawędzi.
- Oczywiste, cholera. Wiesz co ci powiem? – zamilkłam wcale nie oczekując odpowiedzi. – Zajebiście ciekawa z was kompania.
♦♦♦
Dom Geezera był miejscem, jakiego przenigdy nie spodziewałabym się po Aston. Przy wejściu stał kawałek wiejskiego płotu, na którym, jak się okazało, wieszano kurtki i tym podobne. Miałam na sobie oprócz swetra cienką skórzaną katanę, więc zawiesiłam ją na omszałej sztachecie. Z korytarza w głąb prowadziły jedynie drzwi do salonu połączonego z sypialnią, jadalnią i kuchnią. O łazience w takich miejscach nie było mowy. Przy drzwiach stał kubeł.
W pokoju na środku leżał materac, duży, w rogu zaś drugi i nieco mniejszy. Trzeci znajdował się pod stołem, i to właśnie tam w oka mgnieniu zaległ Bill wciąż przyssany do butelki po rozpuszczalniku. Ozzy zasiadł nad nim na rozlatującym się meblu. Na ścianie wisiały długie półki, a na nich naprawdę dużo książek. Nigdy wcześniej nie widziałam ich tylu na raz. Prawda była taka, że w szkole nie przykładałam najmniejszej wagi do nauki, i nie zdziwiłabym się, gdybym miała teraz problemy z czytaniem. Na wąskiej komodzie leżał prowizoryczny i najwyraźniej ręcznie robiony zestaw do palenia kadzidełek. W kwestii kuchni: składała się kranika, miski, kawałka blatu i drewnianej skrzynki. Parapet zdobiła rzeźba przedstawiająca kobietę siedzącą pod drzewem.
- Ładnie pachnie – skomentowałam.
- To zapach bzu z… - Geezer zaciągnął się powietrzem – pieprzem. Sam robiłem.
- Robisz kadzidełka?
- Robię.
Podrapałam się po głowie i usiadłam na materacu w rogu. Obok leżał gruby i postrzępiony koc, okryłam nim nogi. Zastanowiłam się gdzie ostatnio widziałam swoje buty, i dopiero po chwili przypomniało mi się, że zostawiłam je w sklepie państwa Hoover kilka nocy temu.
- Chcesz… - Geezer spojrzał we wnętrze skrzynki. – Kapustę? Albo herbatę?
- Nie dzięki. Co robicie w ciągu dnia?
- Jeśli mam być szczery, to śpimy – wskazał na pozostałych.
I rzeczywiście – Ozzy śliniąc blat zasnął na stole, a Bill, mimo drzemki na parkowej ławce, również pochrapywał cicho wciąż ściskając butelkę cydru.

- Jako gość się dostosuję – zaśmiałam się i odchyliłam do tyłu. Upadłam plecami na materac i nakryłam się kocem. Przez dziury nieco zawiewało mi plecy, ale i tak poczułam się całkiem przytulnie. Materiał pachniał papierosami, dziwnymi męskimi perfumami i oczywiście kadzidełkami Geezera. Musiało być ich sporo innych przed tym bzowo-pieprznym. Zasnęłam.
♦♦♦

Czuję się świetnie.
I wychodzi, że co piątek.
Wiem, że wciąż u Was zalegam, lecz proszę - poświęćcie mi chwilę.

Hugs, Rocky. 

piątek, 24 kwietnia 2015

Back Street Kids

Audrey Deborah Hoover

18.06.1948r.


Nigdy nie miałam podstaw, by otwarcie narzekać. Na szkołę, dom, przyjaciół… było neutralnie, obojętnie. Przyzwyczaiłam się z biegiem czasu, że w takim mieście jak Aston nie można liczyć na nic więcej. Mama z tatą mieli sklep z częściami do samochodów, a siostra czasem przesyłała z Londynu trochę gotówki. Była pielęgniarką w jakimś cenionym szpitalu.

Szkołę skończyłam bez rewelacji – jak większość dzieciaków z Aston. Z pracą było ciężko. Wciąż nic mi nie wychodziło, lecz cały czas towarzyszyła mi myśl, że tak musi być, że w końcu znajdę robotę, męża, tanie mieszkanie i spędzę życie w tym cholernym miasteczku nie wychynąwszy z niego nawet na moment.
Ale nagle pojawili się oni, a ja głupia, przejęłam się ich chorymi ambicjami. Było mi ich żal. Nie wiem czy trafniejsze byłoby stwierdzenie, że zatruli mi życie, czy może raczej, że dzięki nim naprawdę dobrze się bawiłam.


Frederica Samantha Swain
21.01.1948r.



Gdy myślę o latach sześćdziesiątych z perspektywy pewnego czasu, mogę śmiało powiedzieć, że udało mi się nie zwariować tylko dzięki rock n’ roll’owi. Wracałam do swojego dobudowanego pokoiku, który bardziej przypominał schowek na szpadle i tym podobne, włączałam The Beatles, Stonesów, później Fleetwood Mac albo The Kinks i… coś się poruszało w mojej głowie, zapalała się lampka: Freddie, dasz radę, mała!

I dałam, dzielnie wytrwałam do swoich dziewiętnastych urodzin, potem wcisnęłam na głowę wianek, na plecy zarzuciłam wyciągnięty sweter. Puściłam głośno Hendrixa. I wyszłam. Po prostu.
Z moją włóczęgą po Aston bywało różnie – raz na wozie, raz pod wozem. Udawało mi się czasem przenocować u znajomych, albo w zaprzyjaźnionych sklepach, częściej jednak musiałam zadowalać się parkowymi ławkami. I dobrze – gdyby nie pewna noc przy świetle księżyca, pewnie umarłabym z głodu z bladym uśmiechem na ustach w wieku dwudziestu kilku lat.



Frank Anthony Iommi
Tony
18.02.1948r.



Ustawiony byłem idealnie zanim jeszcze skończyłem szkołę. Szlifowałem na gitarze odkąd pamiętam, połowa Aston na mój widok mówiła: Patrzcie to Tony, ten co gra na gitarze! To było super. Szedłem szkolnym korytarzem i czułem od nich wszystkich respekt. Nie musiałem prać dzieciaków z młodszych klas, żeby się mnie bali.

Szło mi jak po maślę z wymarzoną karierą, aż nagle wydarzył się kompletnie eliminujący mnie z branży wypadek. Miałem depresję, malowały się przede mną obrazy siedzenia w śmierdzącej fabryce do końca życia – a nawet to nie było do końca pewne. Straciłem opuszki dwóch palców! Jakimś cudem dałem jednak radę, wymyśliłem świetny patent – idealnie dopasowane naparstki z przetopionego plastiku. Wróciłem do gry. I tak w sześćdziesiątym ósmym powstał zespół Polka Tulk Blues Band, który potem ewoluował w Earth, by zostać ostatecznie ochrzczonym Black Sabbath.



 John Michael Osbourne
Ozzy
3.12.1948r.



W szkole było do dupy, i tyle na temat mojego wczesnego dzieciństwa. Potem zaczął się odjazd – siedziałem w więzieniu, pracowałem w rzeźni, a na szyi nosiłem kurek od wody, który wyglądał jak krzyż. Fantastyczna sprawa, co nie?

Tak właściwie, to nie umiałem śpiewać, ale jak słuchałem muzyki z radioli taty, to dochodziłem do wniosku, że najbardziej uśmiecha mi się właśnie robić w czymś takim. Poza tym od cholery kapel udowodniło, że Anglicy też potrafią.
Z początku było ciężko, kiedy coś mi się wreszcie udawało parę tygodni potem okazywało się to totalnym niewypałem. Wkrótce jednak przez przypadek udało mi się nawiązać współpracę z bożyszczem korytarzy z czasów szkolnych – Tony’m. W końcu się udało. Zgrana z nas była ekipa. Choć piłem i ćpałem tak dużo, że nie pamiętam pewnie przynajmniej połowy naszych pokręconych akcji.


Terence Michael Butler
Geezer
17.07.1949r.



Z ciekawszych informacji: nie jadam mięsa, nie bluźnię, uwielbiam książki historyczne i chińską poezję. Jakieś pytania? Ozzy zawsze śmiał się jeszcze z moich ubrań, ale to w sobie uważałem za wyjątkowo normalne. On mi zazdrościł. Kto nie chciałby mieć zielono żółtych dzwonów z lateksu?

Na basie nauczyłem się grać na potrzeby naszej formacji założonej w sześćdziesiątym ósmym, wcześniej próbowałem raczej na stanowisku gitarzysty rytmicznego. Jednak nie zaprzeczę – doskonale czułem się z czterema strunami. To było coś.
Strasznie lubiłem pisać o różnych rzeczach, które przeciętny Brytyjczyk skwitowałby machnięciem dłoni i mianem ‘bzdur’. A dla mnie czarna magia i tym podobne to naprawdę cudowna sprawa – można wymyślić kupę ciekawych historyjek! Chłopaki zawsze podziwiali mnie za teksty.


William Thomas Ward
Bill
5.05.1948r.



Zdaję się, że byłem za miękki. Robili sobie ze mnie jaja na okrągło! Raz budzę się, nic nie widzę, a oni związali mnie i wrzucili do śmietnika. Gdybym nie słyszał tego spitego chichotu Ozzy’ego, pewnie nie zorientowałbym się o co chodzi i siedziałbym tam póki ktoś nie przyjechałby zabrać śmieci. Te pierwsze lata naszego zespołu były świetne, bawiliśmy się jak dzieci. Lubiłem to okropnie, wtedy nie wyobrażałem sobie, że może być inaczej.

Nie lubiłem kłopotać ludzi swoimi sprawami, starałem się być miły i uprzejmy, dlatego cały czas było mi wstyd w miejscach publicznych za chłopaków. Za Ozzy’ego w szczególności.
Aha, uwielbiam cydr. To najlepsze co mnie w życiu spotkało zaraz po Black Sabbath. 

♦♦♦
Tym oto sposobem witam Was, moi drodzy, na Czarnym Sabacie, na mistyczno prostym w przekazie i formie Sabbra Cadabra. 
Wszelkie wyjaśnienia odnośnie czemu tak a nie inaczej -> tutaj.
I miłego, kochani, czytania. Dobrze znów BYĆ. 

Hugs, Rocky.