I want to reach out and touch the sky, but I don't need to fly
6 lipca, 1968
Frederica
Akurat dziś
rano matka pani Hoover musiała dostać poważnego ataku kaszlu wskutek ostrego
zapalenia płuc, i cała rodzina koniecznie odmeldowała się w szpitalu nad chorą
staruszką. Kopnęłam ze złością kamień. Pogoda była książkowo angielska, a ja
zamiast siedzieć na stercie pudeł w znajomym, i na ironię przytulnym sklepie z
częściami do samochodów państwa Hooverów, szłam niemrawo żwirową ścieżką
miejskiego zieleńca, który zyskał miano parku, lecz składał się zaledwie z
dwóch prostopadłych alejek i może pięćdziesięciu drzew. Krzaki i chwasty
zarosły trawniki tak bardzo, że nikt nawet nie grał tu w piłkę. Gwiazd nie było
widać ani odrobinę – nad Aston zawisła gruba warstwa deszczowych chmur. Czułam
ciężar nadchodzącej ulewy w powietrzu. Znów kopnęłam kamień. Nie wiedziałam
która jest godzina, ale musiało być bliżej świtu niż północy.
Dlatego
dziwny hałas przypominający śmiech, który nagle rozległ się gdzieś po
przeciwnej stronie parku, zaniepokoił mnie, zastanowił, i zaskoczył
jednocześnie. Z doświadczenia wiedziałam, że o tej porze kręcą się tu
podejrzane typy i lepiej nie stawać im na drodze, szczególnie jeśli jest się
niezbyt rosłą dwudziestolatką, która od pół roku żyje na ulicy. Mimo to w
szaleńczym, głośnym i szczerze radosnym śmiechu nie potrafiłam doszukać się ani
nuty szyderczości, złośliwości… Ktoś po prostu dobrze się bawił. Ruszyłam cicho
wąskim pasem trawy pomiędzy chodnikiem a chaszczami. Nie miałam butów, więc
zakradłam się bezszelestnie, uklękłam za krzewem o bliżej niezidentyfikowanych
owocach koloru ciemnej czerwieni, i wyjrzałam ostrożnie. W świetle latarni
dostrzegłam scenę, której prędzej spodziewałabym się przed wariatkowem.
Długowłosy
chłopak, bosy, z górną częścią garderoby łudząco przypominającą piżamę, leżał
na ziemi ściskając brzuch i śmiejąc się bez opamiętania. Kawałek dalej o drzewo
opierał się kolejny, na oko rówieśnik tego pierwszego, z wąsami i kolorowymi
spodniami. Ledwo stłumiłam chichot na widok jego srebrnych butów na platformie.
Źródłem niepohamowanej radości pary kolegów był siedzący na ławeczce trzeci
jegomość. Na głowie miał ustawiony kufel od piwa wyszczerbiony potężnie z
jednej strony, i obłożony był gazetami tak, że widać było tylko zamknięte oczy.
Spał.
- Tony… -
wykrztusił ten bosy. – Ależ on będzie
żałował, że go tu nie ma, ten Tony! Powietrza!
Znów
zaniósł się śmiechem i przewrócił na trawę. Korzystając z ich nieuwagi
wyskoczyłam z krzaków i jak gdyby nigdy nic zasiadłam obok ich kumpla w
gazetach. Poczekałam chwilę, aż znów zwrócą wzrok na mnie, a kiedy w końcu się
to stało, i zamilkli w osłupieniu, zarzuciłam śpiącemu nogi na kolana, a kufel
chwyciłam za rączkę, i z hukiem rozbiłam o ławkę. Wszyscy troje drgnęli
jednocześnie.
- Co tu
kur… Ozzy! Ty jeba… Oh, przepraszam miłą panią, nie chciałem, myślałem, że to…
- Zaspany brunet powoli zaczął wygrzebywać się z zestarzałej prasy.
- On? –
zapytałam wskazując gdzieś pomiędzy pozostałych dwóch, nie mając pewności który
konkretnie nosi miano Ozzy’ego.
- Tak, ten
o, tu! – zerwał się chłopak, a resztki gazet spadły z niego na żwirową alejkę.
Podszedł do bosego. I roześmiał się gromko. Poklepał kolegę po plecach, to samo
uczynił drugiemu.
- Chłopaki,
uwielbiam z wami pić – oznajmił.
- My z tobą
też, Bill, uwierz, że uwielbiamy – rzekł ten z wąsem rzucając kolegom uśmiech,
mnie za to przenikliwe spojrzenie. Mimo, że rozsądek wskazywałby co innego,
wydawał mi się niemal całkowicie trzeźwy.
- A pani?
Co panią przywiało? To raczej mało stosowna pora dla młodych dam, odprowadzić
może panią do domu? – zgiął się w ukłonie.
- Stary,
odjebało ci? – zapytał bosy, po czym zwrócił się do mnie. – Jestem Ozzy.
Zgubiłaś się?
- Freddie –
przedstawiłam się. – Absolutnie nie. Nie mam domu. Wpadłam na was przypadkiem,
szukałam jakiś wygodnych krzaków.
-
Żartujesz? – rzucił Bill sprzątając odłamki szkła. – To nawet ja bym tak nie
mógł.
- Nie
żartuję. Wierzcie mi, wszędzie dobrze, ale w domu nienajlepiej w moim
przypadku. Ty to Bill, tak? A ty?
- Terry.
Mów mi Geezer.
- Jasne.
Ozzy
chwycił kolegów za ramiona, nachylili się nad sobą jednocześnie odwracając się
ode mnie plecami. Przeczesałam palcami włosy i upewniłam się, że kwiatek, który
zwinęłam dzisiaj z jakiegoś pogrzebowego wieńca, cały czas bezpiecznie tkwi za
moim uchem. Nie wiedziałam nad czym tak rozprawiają, ale uznałam za niestosowne
odchodzić. Usiadłam na ławce i przekręciwszy głowę czekałam aż ustaną ich
konspiracyjne szepty. Wreszcie wyprostowali się jednocześnie i odwrócili.
- Chodź z
nami, Freddie – powiedział Geezer.
- Jak to z
wami? Jest was trzech facetów, a ja mam z wami iść? Tak po prostu? W łeb się
stuknijcie, matołki – prychnęłam i wyciągnęłam ostatniego zachowanego papierosa
z małej kieszonki w swetrze.
- Moja
droga, spójrz na nas – zaczął Bill dyplomatycznym tonem ku zdziwieniu swoich
kumpli. – Ja dałem się owinąć gazetami, Ozzy zapierdala z kurkiem od ciepłej
wody na szyi – tu bosy brunet wyjął zza koszulki wymieniony przez Billa
przedmiot na cienkiej przetartej lince – oraz piżamie. Geezer, nie wiem czy
wiesz, ma w pokoju kącik chińskiej poezji. Jesteś pewna, że tacy jak my
chcieliby coś ci zrobić?
Zastanowiłam
się. Podeszłam do nich, bo uznałam, że są niegroźni. Wyglądali na kilku nieudolnych buntowników, którzy chcieli
wyglądać jak ci z The Rolling Stones, ale jednocześnie byli na to za… dobrzy.
Przypomniałam sobie Billa sprzątającego szkło. Gwałciciele i złodzieje nie
sprzątają po sobie.
Chyba że
zwłoki, przeszło mi przez myśl.
- No nie
wiem – przygryzłam wargę i zmrużyłam oczy.
Ozzy
westchnął.
- Nie
chciałem powoływać się na ten argument – rzekł ciężko – ale mamy fajki.
Wstałam na
pozór nonszalancko, a tak naprawdę dałabym słowo, że właśnie zaświeciły mi się
oczy.
- To na co
jeszcze czekamy?
♦♦♦
Prowadzili mnie do wcale nienajgorszej części Aston, mieszkały tu
głównie rodziny pracownicze, w których z pokolenia na pokolenie przechodził
fach stania przy taśmie produkcyjnej w, dajmy na to, fabryce klaksonów.
Przedstawiciele pracowników fabryk stanowili przynajmniej trzy czwarte całej
społeczności miasteczka. Pozostali to ci z prywatnymi interesami oraz tacy,
którzy nie mieli nic.
Zaczęłam się zastanawiać co robię. Nie było przecież problemu z
radzeniem sobie na ulicy – przetrwałabym, moim zadaniem od samego początku
życia było przetrwać. I tak czułam się wyjątkowo dobrze grzebiąc w śmieciach,
mając na względzie wspomnienia z rodzinnego domu. Teraz było lepiej, więc czemu
nie mogło poprawić się jeszcze bardziej? Nie byłam złym człowiekiem. Może
trochę za bardzo nie chciałam mieścić się w standardach i wzbraniałam się nawet
myślami przed pracą w fabryce. Lubiłam jednak ludzi, byli ciekawi. Potrafiłam
się dzielić. Przede wszystkim umiałam zacisnąć zęby, by nimi nie zgrzytać, i
powieki, by nie płakać. Miałam wiarę. W siebie i lepsze jutro.
W tej jednak chwili, kiedy Ozzy prowadził co chwilę myląc kierunek, i
zataczając się z nieuzasadnioną radością na latarnie, kiedy Geezer kroczył
równo stopami obutymi w wielkie platformy przypominające statki kosmiczne,
niekiedy posyłając mi zagadkowe spojrzenie, kiedy Bill popijał cydr z butelki
po rozpuszczalniku, i bekał przy tym ku własnemu rozbawieniu… Pierwszy raz w
życiu nie byłam pewna na czym stanęłam.
Nie wiedziałam przede wszystkim czemu to zrobiłam, czemu z nimi poszłam.
Mimo, że ceniłam kontakt międzyludzki, nie chciałam się przywiązywać, żeby
oszczędzić sobie potem rozczarowania. To oczywiste – nie dało się przywiązać do
ludzi w pół godziny, jednak wcale nie uśmiechałoby mi się opuszczenie ich,
grzeczne przeproszenie i zgrabne odpląsanie tam gdzie nasze drogi się zeszły.
Wydawali się szczęśliwi. Nigdy nie poznałam człowieka całkowicie szczęśliwego.
Stąpałam więc niemal dumnie obok Billa, który dał mi parę razy popić
cydru, i chciało mi się śmiać, bo jeszcze wczoraj by mi przez głowę nie
przeszło, że zgodzę się pójść z trójką kolesi wyglądającymi jak z bardzo
taniego horroru. Dotychczas zdarzało mi się spać jedynie u znajomych zaufanych
całkowicie, i choć była ich garstka, nie raz ratowali mi tyłek.
Teraz brnęłam przez szarawe światło świtu wzdłuż jednej z ulic.
- Razem mieszkacie? – zapytałam Geezera, kiedy znów się na mnie obejrzał
mając nadzieję, że nie zauważę.
- Nie do końca. To moje mieszkanie, Bill owszem stale tam nocuje, ale
Ozzy teoretycznie mieszka z rodzicami. Ciężko uwierzyć, że żyje wciąż ze
staruszkami jak się tak na niego patrzy, co? – zaśmiał się Terry i pokręcił
głową. – No i jest jeszcze Tony.
- Tony?
- Tony Iommi. Może kojarzysz…
- Może kojarzę? Geezer, przecież to legenda mojej szkoły! To… Żartujesz,
że z wami mieszka – rzuciłam chłopakowi podejrzliwe spojrzenie.
- Nie dość, że mieszka, to jeszcze gra. Nie wspominałem, że mamy zespół?
– Udając obojętność strzepnął nieistniejący kurz z rękawa wściekłożółtej
kurtki.
- Zespół?
- No wiesz, dwie gitary, perkusja i…
- Wiem co to, kurwa, zespół – powiedziałam oschle. – Nie chcę mi się
tylko wierzyć, że Iommi gra z wami. Widziałam jak koleś potrafi wywijać
koziołki palcami na tym cholernym gryfie.
Geezer uśmiechnął się delikatnie, z wielką pieczołowitością wydobył zza
pazuchy dwa papierosy. Jeden był nadpalony i zagięty w połowie, wetknął go
sobie pomiędzy wargi, a drugiego wręczył mnie. W ramach podzięki szybko
wyciągnęłam własne zapałki nie chcąc go aż tak fatygować.
- Nic nie mówisz. – Nie wytrzymuję w końcu.
- Lubi zgrywać tajemniczego, ten nasz Geezer… Raz to nawet… - przerwał
nam bełkot.
- Daj spokój, Ozzy.
Ozzy zachichotał i przeskoczył nad kubłem na śmieci. A raczej byłby
przeskoczył gdyby nie to, że zawadził nogą i jak długi padł w krzaki.
Przekleństwa padające z jego ust mieszały się z histerycznym śmiechem.
- Nie wierzysz, że jesteśmy równie dobrzy, co Tony? – wrócił po chwili do
tematu Terry. – Przecież nas nie znasz.
- Nie, ale… - zawahałam się.
- Ale wyglądamy jak banda obdartusów. Myślisz, że tego nie wiemy? O to
chodzi. Mamy jaja, Freddie, nie jak jakieś sztywniackie The Yardbirds.
- The Yardbirds? Tam zaczynał Clapton, do cholery.
- Zaczynał, odszedł, znalazł się następny i tak w kółko. Tam musi być
koszmarna atmosfera, zmieniają skład co miesiąc. U nas jest tysiąc razy lepiej,
zobaczysz, młoda panno – puścił mi oczko.
- Młoda? Ile ty masz lat, co Geezer? – zaśmiałam się.
Zrobił się czerwony.
- Dziewiętnaście – burknął.
- Ha! Patrzcie go, dziewiętnaście! Sam jesteś młoda panna, Terry. A jak
się nazywa ten wasz zespół?
- Polka Tulk Blues Band.
- Żartujesz?
- Freddie, po raz kolejny pytasz się czy żartuję, a ja znów powtarzam,
że nie. Naprawdę nazywamy się Polka Tulk. Nie patrz tak na mnie. Nie na mnie.
- A na kogo? – uniosłam brew.
- Na Ozzy’ego. Czy to nie oczywiste?
Ozzy właśnie skakał po płytach chodnikowych tak, by nie dotknąć
krawędzi.
- Oczywiste, cholera. Wiesz co ci powiem? – zamilkłam wcale nie
oczekując odpowiedzi. – Zajebiście ciekawa z was kompania.
♦♦♦
Dom
Geezera był miejscem, jakiego przenigdy nie spodziewałabym się po Aston. Przy
wejściu stał kawałek wiejskiego płotu, na którym, jak się okazało, wieszano
kurtki i tym podobne. Miałam na sobie oprócz swetra cienką skórzaną katanę,
więc zawiesiłam ją na omszałej sztachecie. Z korytarza w głąb prowadziły
jedynie drzwi do salonu połączonego z sypialnią, jadalnią i kuchnią. O łazience
w takich miejscach nie było mowy. Przy drzwiach stał kubeł.
W pokoju na środku leżał materac, duży, w rogu zaś drugi i nieco
mniejszy. Trzeci znajdował się pod stołem, i to właśnie tam w oka mgnieniu
zaległ Bill wciąż przyssany do butelki po rozpuszczalniku. Ozzy zasiadł nad nim
na rozlatującym się meblu. Na ścianie wisiały długie półki, a na nich naprawdę
dużo książek. Nigdy wcześniej nie widziałam ich tylu na raz. Prawda była taka,
że w szkole nie przykładałam najmniejszej wagi do nauki, i nie zdziwiłabym się,
gdybym miała teraz problemy z czytaniem. Na wąskiej komodzie leżał
prowizoryczny i najwyraźniej ręcznie robiony zestaw do palenia kadzidełek. W
kwestii kuchni: składała się kranika, miski, kawałka blatu i drewnianej skrzynki.
Parapet zdobiła rzeźba przedstawiająca kobietę siedzącą pod drzewem.
- Ładnie pachnie – skomentowałam.
- To zapach bzu z… - Geezer zaciągnął się powietrzem – pieprzem. Sam
robiłem.
- Robisz kadzidełka?
- Robię.
Podrapałam się po głowie i usiadłam na materacu w rogu. Obok leżał gruby
i postrzępiony koc, okryłam nim nogi. Zastanowiłam się gdzie ostatnio widziałam
swoje buty, i dopiero po chwili przypomniało mi się, że zostawiłam je w sklepie
państwa Hoover kilka nocy temu.
- Chcesz… - Geezer spojrzał we wnętrze skrzynki. – Kapustę? Albo
herbatę?
- Nie dzięki. Co robicie w ciągu dnia?
- Jeśli mam być szczery, to śpimy – wskazał na pozostałych.
I rzeczywiście – Ozzy śliniąc blat zasnął na stole, a Bill, mimo drzemki
na parkowej ławce, również pochrapywał cicho wciąż ściskając butelkę cydru.
- Jako gość się dostosuję – zaśmiałam się i odchyliłam do tyłu. Upadłam
plecami na materac i nakryłam się kocem. Przez dziury nieco zawiewało mi plecy,
ale i tak poczułam się całkiem przytulnie. Materiał pachniał papierosami,
dziwnymi męskimi perfumami i oczywiście kadzidełkami Geezera. Musiało być ich
sporo innych przed tym bzowo-pieprznym. Zasnęłam.
♦♦♦
Czuję się świetnie.
I wychodzi, że co piątek.
Wiem, że wciąż u Was zalegam, lecz proszę - poświęćcie mi chwilę.
Hugs, Rocky.