it’s been a lifetime
since I found someone who would stay
Audrey
21 sierpnia, 1968
Dotrzymała słowa solennie. Półtora miesiąca temu poprosiłam Frederikę,
by zniknęła. Czasem, kiedy próbowałam odtworzyć w myślach całą tę sytuację,
kiedy rozmyślałam nad tym, jaki dokładnie błąd popełniłam, zdawało mi się, że
to był sen. I nic więcej. Miałam wcześniej nadzieję, że problem mimo wszystko
choć częściowo tkwił w jej osobie. Tymczasem okazało się, że to byłam
całkowicie tylko ja. I że nic nie uległo zmianie na lepsze.
Sufit mojego pokoju znów był
wiercony przeze mnie spojrzeniem średni siedem razy w tygodniu po kilka godzin,
i ponownie nic z tego nigdy nie wyniknęło.
Jednego tylko nie żałowałam – że w
porę odpuściłam. Że niemal od razu uświadomiłam sobie, że to nie był mój świat,
że gadka o wolności była całkowicie pozbawiona zarówno szansy powodzenia, jak i
sensu. Nie miałybyśmy skąd wziąć tego wyzwolenia. Bo to nie było nam potrzebne.
Doszłam do wniosku, że przecież my się nie różnimy od nikogo z naszych
rówieśników, i oni też na pewno jakąś cząstką pragną tego, co myśmy chciały.
Tylko nie wiedziałyśmy wtedy, że wolność, o jakiej rzekomo śniłyśmy, zwyczajnie
nie istnieje. Nie byłyśmy tylko we dwie pośród całego świata, które tamtego
wieczora zapragnęły wyzwolenia. Nie byłyśmy na pewno.
Ale nie było już nad czym rozmyślać.
Chyba lepiej się stanie, gdy skupię myśli na tym, że tamta noc była wyśniona.
Koniec z tym, proszę. Są inne drogi do szczęścia. Nawet dla mnie. Tylko muszę
jeszcze troszkę ich poszukać.
♦♦♦
Frederica
- Cześć, Luccia – rzuciłam do czarnowłosej dziewczyny,
która właśnie niepewnie wsunęła się do prowizorycznego pokoju prób Polka Tulk,
wcześniej odsuwając na bok krzywo przycięty kawałek blachy falistej, który
robił za drzwi. Luccia spłoszonym spojrzeniem przebiegła po zgromadzonych,
których zbyt wielu nie było, a już na pewno w sali nie znajdował się nikt, kto
mógł być dla niej zaskoczeniem. Chłopcy mięli akurat kilkominutową przerwę na
złapanie oddechu. Tony – ten, którego Luccia niewątpliwie tak intensywnie
szukała wzrokiem – podniósł się od razu ze wzmacniacza, na którym siedział,
podszedł do niej i utulił. A ona swoją drobną posturą niemal zginęła w jego
ramionach i długim płaszczu.
Ma słabość do płochych sarenek, ten Iommi.
Może dlatego ze wszystkich członków Polka Tulk tylko
on był dla mnie taki zimny. Oschły wręcz. Chciałam, z początku, coś na to
zaradzić, ale dałam spokój. Łaski mu robić nie będę. On mnie na pewno też nie.
Miał swoją Luccię, która w naszym towarzystwie ledwo otwierała usta, zazwyczaj
uwieszona na ramieniu Tony’ego. Patrzyła jak dziecko na wszystko, co ją
otaczało. Miała śliczne wielkie oczy. Naprawdę kojarzyła mi się z sarną. Ale
jej też, podobnie jak Iommi’ego, nie byłam w stanie poznać. Dobrali się, nie ma
co.
Szczęście, że miałam resztę. Szczęście, że i ja, i
oni, nie odstępowaliśmy się nawzajem o krok. Byłam trochę jak chłopcy. Też
przecież czepiałam się z uporem nadziei, że jednak coś kiedyś zmieni się na
lepsze, choć nic w tym kierunku nie robiłam.
Ich zespolik, w moich oczach, był skazany na porażkę.
Od samej nazwy, poprzez welurowe dzwony Geezera, na bosym Osbournie kończąc. I
nie chodziło tylko o to. Grali po prostu zbyt inaczej. Nie trafiliby w zbyt
wiele serc. Muzyką oczywiście, bo jeśli chodzi o urok osobisty, to zupełnie
inna sprawa!
- Nie gołąbczcie się tu tak, błagam – westchnął
teatralnie Bill, spoglądając na przytuloną parę.
- Gołąbczcie? Ty wiesz, że nie ma takiego słowa? –
Ozzy stanął przed perkusistą, z powagą opierając dłonie na biodrach.
- A czy ty wiesz, że to nie ma nic do rzeczy? – odparł
zapytany.
- Jak to nie? To tak, jakbym wydał z siebie teraz
losowy dźwięk, a potem stwierdził, że właśnie kazałem ci zjeść gitarę Geezera,
i mało mnie obchodzi, czy zrozumiałeś, czy nie – pouczył przyjaciela Ozzy.
- Wara od mojej gitary! – Aż pobladł Terry.
-Spokojna głowa, to tylko był edukacyjny przykład.
- To wy się tu edukujcie, a ja na razie znikam –
powiedział nagle Tony. – Na razie, chłopaki. Cześć, Freddie.
Wyszedł wraz z Luccią.
- Czyli, że poszli się gołąbczyć – stwierdził
Osbourne.
- To moje
słowo!
- Nie zabroniłeś go używać!
- Ale…
- Cicho! – wtrąciłam. Łeb mi już od was pęka. Idziemy
coś zjeść?
- Wiesz, Freddie, nie graliśmy koncertu od dwóch
tygodni, i no, nie mamy pieniędzy. – Podrapał się w głowę Terry.
- Czy ja właśnie poprosiłam o kawior? Chodźcie się
przejść, na pewno coś znajdziemy.
Widziałam, że nie chciało im się ruszać tych
zasiedziałych tyłków, ale dobrze zdawali sobie sprawę, że głód tak czy siak ich
stąd wygoni. A lepsza do wyganiania, z
dwojga złego, byłam mimo wszystko ja.
♦♦♦
Tony
Miała taką śliczną twarzyczkę. Była taka drobna, i tak
dobrze czułem się trzymając ją w ramionach. Rzadko kiedy się odzywała, a jeśli
mówiła, to cicho. Była jak dziecko. Którym miałam wielką ochotę się opiekować.
Siedziałem z nią trochę za wschodnią granicą Aston.
Jakieś sto metrów za naszymi plecami stała tablica witająca przyjezdnych w
mieście. Woleliśmy się odwrócić. Woleliśmy nie myśleć o Anglii. Przed nami były
pola. Mało żyzne, za nieregularnymi kępami traw, brudne i szare. Jednak wciąż
miały więcej uroku niż Aston. Wciąż.
Czułem, że przecież byłem już gotowy, by uciec. Żeby
spakować manatki i jechać – do Londynu, Liverpoolu, gdziekolwiek. Ale
jednocześnie nie mogłem ich zostawić. Trzech świrusów, stanęli jakby na mojej
drodze. I na nieszczęście – choć kto to wie – coś zaiskrzyło, zatrybiło, ja…
mimo tego, że różniliśmy się diametralnie, po prostu ich pokochałem. Jako ludzi
wspólnej niedoli. Jako muzyków. I jako przyjaciół. Czasem z nimi piłem, i
naprawdę dobrze się wtedy bawiłem, to byli dobrzy kompani do właściwie wszystkiego.
Znałem ich lepiej, niż oni mogli przypuszczać, że mogę. A oni mnie też, choć
byłem nieco skryty. W końcu tworzyliśmy zespół.
Zaś Luccia była mi potrzebna jako ostoja. Jako ktoś, z
kim mogę swobodnie pomilczeć, nie
słysząc zbędnych pytań. Była urocza i niewymagająca. Problem tkwił w tym, że
nie potrafiłem sam sobie szczerze powiedzieć, że stuprocentowo ją kocham.
Czułem troskę, owszem. Bardzo mi z nią było przyjemnie. Ale odkąd pojawiła się
i mojego boku, zaledwie parę tygodni temu, nie dowiedziałem się o niej
praktycznie niczego. Wiedziałem, że nazywa się Luccia McGreen, ma osiemnaście
lat i nie lubi, kiedy ktoś mówi na nią Lucy, lub w każdy inny skracający jej
imię sposób. Więcej nic, ani drobiny. Miała we mnie obrońcę i, cholera,
poduszkę. Bo ciągle tylko wchodziła mi pod ramię i wciskała się w moje ciało.
Nie było tak, że mi się nie podobało, bo dobrze czułem się z taką kobietką,
kiedy otaczałem ją ramieniem. Ale to nie mogło tak trwać w nieskończoność. Nie
mogłem wciąż nie wiedzieć nic.
Zastanawiałem się nad tym naprawdę wiele i stanęło na
tym, że jeśli kiedykolwiek poczuję coś więcej niż tę troskę, jeśli dojdzie do
momentu, w którym okaże się, że prawdziwie ją kocham – wtedy poproszę, by
powiedziała coś więcej. Powiem, że w końcu musi, bo dłużej tego nie zniosę.
Teraz jednak wystarczało mi to, co miałem.
- Nie zimno ci? – Przyciągnąłem ją bliżej siebie.
- Trochę – odparła cichutko i schowała dłonie w
zagłębienie granatowego swetra.
Westchnąłem i wyciągnąłem papierosy. Poczęstowałem
Luccię, ale patrząc na jej drobne ręce miałem wyrzuty sumienia. To niemalże
dziecko. Małe, bezbronne dziecko…
-Tony?
- Tak?
- Powiedz mi, czy to już tak zawsze będzie, że ty…
będziesz, no, grał z… nimi? – zapytała cicho.
- Nie wiem – odparłem po namyśle. – Nie mam pojęcia. A
co? Bardzo ci to, hm, przeszkadza?
Zamilkła, zaciągnęła się papierosem i bardzo powoli
wypuściła dym spomiędzy pełnych, acz bladych warg.
- Nie, tylko… - Przekręciła głowę. – Ja nie potrafię
ich czasem zrozumieć.
- Ja też czasem nie, nie przejmuj się tym – uśmiechnąłem
się.
Spojrzała mi w oczy, ale nic nie odpowiedziała.
Jeszcze mocniej się do mnie przycisnęła i paliła, z dziwną, niewysłowioną
delikatnością i elegancją. Była jak lalka. Porcelanowa i blada.
Zacząłem intensywnie myśleć o sobie. Brzmi egoistycznie,
ale tak to jest, jak wszelkie plany i nadzieje wiąże się tylko ze swym
talentem. Czy to było złe? Nie wydaje mi się. Ludzie chwalili mnie od lat,
wróżyli karierę, świetlaną przyszłość. Może trochę to było przesadzane, jednak
ja głęboko wierzyłem, że w tym wszystkim jest prawda. Że mam potencjał. Że moje
dłonie jeszcze zdziałają takie cuda, o których nikt nie śnił. Irytuje mnie
tylko okropnie jedna rzecz: ciągle w mych rozmyślaniach dominuje czas przyszły.
Na okrągło zastanawiam się jak będzie, kiedy już… jak będzie, kiedy stanę się…
Jak będzie. Nie jutro. Nawet nie wiem dokładnie kiedy.
To zbijało mnie nieco z tropu, kiedy zagalopowywałem
się w swych planach. Nie bardzo wiedziałem jak to wszystko wcielić w życie, w
jakim czasie, miejscu i okolicznościach. Czasem zdawało mi się, że tym kieruje
przeznaczenie, i że powinienem próbować wszędzie, póki się nie uda. Oznaczałoby
to odejście z Polka Tulk. Śmieszne. Nie zostawię ich. Chłopcy są moją deską
ratunkową, jako ludzie, jako zespół. Czuję, na próbach, że żyję. Że w nas
wszystkich tętni głęboko takie jakby drugie życie. Pulsuje gdzieś tam w środku
swoim własnym rytmem, i tylko czeka na odpowiedni moment, by ten rytm zrównać z
naszą codziennością. Wierzę w to. I wiem, że oni też to czują. Ozzy, Geezer i
Bill. Michael, Terry i William. Moi przyjaciele.
Nie przeszkadzało mi absolutnie pojawienie się Freddie
w naszych szykach. Nie psuła mi nic, jak, chyba, czasem się jej wydaje. Jest w
pewien sposób niesamowita, że złapała kontakt z tak specyficznymi ludźmi,
jakimi są pozostali członkowie Polka Tulk. Lubiłem ją. Ale nie potrafiłbym z
nią porozmawiać. Wręcz nie wyobrażam sobie sytuacji, kiedy idziemy razem na
piwo, a potem śmiejąc się i opowiadając sobie zabawne historyjki chichoczemy
opluwając się rozwodnionym browarem. Może ja się do tego nie do końca nadaje,
może to ona. Wolałem kobiety pokroju Luccii. Ciche. Mogłem przy nich swobodnie
milczeć i myśleć. To było po prostu komfortowe.
Patrząc na ledwo już widoczne w mroku pola czułem
trochę pustki. Pod względem, jakby to ująć, artystycznym. Jako kilkunastoletni
chłopak – czyli znowu nie tak dawno, wręcz przeciwnie – wyobrażałem sobie, jak
John Lennon siadał w takich miejscach, w oddalonych od świata zakątkach, w
lesie, w górach, w polu, w deszczu – i pisał sobie, pisał co mu grało w
trzewiach. To tak nie wygląda? To nie inspiruje? Może nie mnie? Może w ogóle?
Może ja…
Może Luccia? Spojrzałem po niej, musnąłem wzrokiem jej
piękne, kruczoczarne włosy, jej porcelanową
twarz. I nic. Nic, co mogłoby mnie skłonić do wyciśnięcia z siebie
czegokolwiek. Nic, co chciałbym gdzieś utrwalić.
Gdzie więc jesteś, inspiracjo? Moja inspiracjo?
♦♦♦
Audrey
Schowałam się za rogiem w ostatniej chwili. Przeklęłam
w myślach moje turkoczące serce. Miałam wrażenie, że zaraz wyskoczy mi z piersi,
i wybiegnie na środek ulicy oznajmiając wkoło, że Audrey Hoover stoi w zaułku
obok. A sama nie wiedziałam, czemu aż
tak się przeraziłam. Aston jest małe i brzydkie. Ludzie łażą bez celu po
ulicach, żeby się trochę wyrwać z domu, z baru, z fabryki. Nie było możliwym,
żebym już nigdy ich nie spotkała. Czemu więc…
Śmiali się. Byli weseli, i szli tak raźnie, z entuzjazmem…
Zupełnie, jakby chcieli zrobić na złość ołowianemu niebu, szaremu brukowi,
burym kamienicom. Wychodziło im to. A przy okazji wyprowadzili mnie z
równowagi.
Zaczynałam podejrzewać problemy z moją psychiką
już jakiś czas temu. Coś w rodzaju
rozchwiania emocjonalnego. Za mocno mnie niektóre rzeczy burzyły od
środka, czasem miałam kryzysy, i nie potrafiłam wyjść z pokoju. Innym razem
czułam, że wszystko jest okej, i nie ma nad czym płakać. Huśtawka.
Góra, dół.
Frederika wypiękniała, zdawało mi się. Widziałam
ją tylko przez kilka sekund, ale jej uśmiech tak ładnie pasował do jej rumianej
twarzy. Aż dziw bierze, kiedy pomyślę, że pewnie ledwo wiążą koniec z końcem,
jeśli chodzi o pieniądze. Wyglądają jak bohaterowie z filmów.
To te uśmiechy, może?
Czy raczej ja znów wariuję?
Wyjrzałam niepewnie zza muru, zlustrowałam przechodniów
wzrokiem, potem siląc się na nonszalanckie ruchy powoli ruszyłam w swoim
kierunku. Wbiłam dłonie w kieszenie i przybrałam obojętny wyraz twarzy. Nic
nowego.
Drzwi dobiłam jakby to była szklanka wody w
sercu Sahary, a kiedy już znalazłam się w znajomym przedsionku wypuściłam z
siebie powietrze ze świstem. Przesadzam ewidentnie. Ta cecha mojej osobowości
zaczyna mnie coraz bardziej przerażać. Cholera, nie znajdę męża za Chiny. Kto
chce żonę histeryczkę? Skończę w zakonie. Mam to jak w banku. Szlag by to…
- Audrey? To ty?
- Tak, mamo. Wróciłam – odparłam.
- Chodź na kolację.
Rzuciłam jeszcze spojrzenie za okno przy
drzwiach. Szaro.
- Idę, mamo. Już idę.
♦♦♦
Troszkę mi zeszło, ale dzień dobry, proszę państwa.
Naprawdę chciałam wcześniej, ale nie sądziłam, że nowa szkoła aż tak ze mnie wybije wenę. Szczerze - nie wiem, czy rozdziały będą dodawane systematycznie, mogę mieć z tym czasem problem.
Cóż...
Zapraszam tutaj na trzeci.
I... Dziewczyny, jesteście tutaj w ogóle? Czemu wszystko jest tu takie ciche...
Cieszę się, że publikuję, dziękuję Wam.
I jest nowy ask, jakby co, o tu.
Trzymajcie się! ♥
Hugs, Rocky