find another world where freedom waits
Z dedykacją dla deMars, przez ostatnie objawy wymyślnych buntów
Audrey
Hipiska
działała mi na nerwy. Zniknęła ostatnimi
czasy, lecz ciągle, przechadzając się po magazynie albo nawet snując się po
domu, trafiałam na jej ślady. Na znaki. Stałam za ladą sklepu w zastępstwie
ojca, który musiał pojechać rozmówić się z dostawcą. Między regałem a drzwiami
na zaplecze leżał wełniany koc w kratę, z frędzlami. Obok o ścianę oparta była
para brudnych kowbojek. Domyślałam się, że kiedyś były jasnobrązowe. Odwróciłam
od nich wzrok. Przy kolacji z rodzicami nigdy nie padły słowa ‘Audrey, jak się
miewasz?’, zawsze jest ‘Widziałaś dziś tę dziewczynę, hipiskę? Ostatnio rzadko
przychodzi.’ Wpajali mi od najmłodszych lat, że trzeba pomagać. Że żyjemy w
czasach, kiedy niektóre rodziny jeszcze nie do końca pozbierały się po wojnie.
Że naszym zadaniem jest wspierać tych, którzy nie potrafią sobie poradzić…
Rozumiałam to. Co więcej – podzielałam ich zdanie. Lecz w goszczeniu hipiski
dostrzegałam już znaczącą przesadę. Zdarzało mi się czekać do późna przy
ladzie, by ją wpuścić, na polecenie rodziców oczywiście. Rano przynosiłam jej
kawałek chleba. Nigdy nie była niemiła, dziękowała z uśmiechem i szczerze, ale
miałam ochotę wykrzyczeć jej w twarz, żeby zniknęła. Żeby jej nie było, bo
zanim się pojawiła nie miałam nic oprócz rodziców, a teraz zabrała mi nawet
ich.
Byłam typem
markotnego samotnika. Raz na jakiś czas zdarzało mi się leżeć kilka godzin w
łóżku i tłumacząc się niedyspozycją rozmyślałam nad sobą, użalałam się właściwie.
Byłam rozgoryczona własnym nudnym życiem. Było leniwe. Stało w miejscu. A ja,
siłą rzeczy, razem z nim. Szkołę skończyłam już dawno, od tamtej pory nie
powiedziałam sobie już nigdy ‘Brawo Audrey, zrobiłaś to!’ Stałam się pusta, z
garstką znajomych, bez pracy i jakiejkolwiek motywacji. Nie miałam pasji.
Zrzucałam winę na rodziców, hipiskę i Aston. Kiedy winna byłam ja. Winna
swojego życia.
Nie znałam
nawet jej imienia. Przychodziła czasem uśmiechnięta, czasem zła, że złapała ją
ulewa. Zawsze miała kwiat – albo we włosach, albo w kieszonce swetra, gdzie trzymała
też kilka papierosów. Kowbojki zakładała w ostateczności. I zawsze miała na
sobie te same dzwonowate dżinsy przetarte do białości na kolanach i pośladkach,
postrzępione na nogawkach. Hipiska.
A jednak
wydawało mi się, że czegoś jej też brakuje. Nie chodziło tu o dach nad głową.
Hipiska potrzebuje wolności, kolorów i muzyki. Hipiska potrzebuje przestrzeni,
śmiechu, potrzebuje… wyrwać się z Aston. Ja też potrzebowałam.
Westchnęłam
i oparłam się o ladę bezsilnie kierując spojrzenie na regały, na dziwne
metalowe elementy, na brzydką lampę na suficie. Ledwo widziałam ulicę za
witryną, szyba była ubrudzona kurzem i deszczem. Wiedziałam jednak, że za oknem
była nudna szara ulica, a dalej następna, i jeszcze jedna… A potem zaczynały
się ulice tak samo ciemne, jak i kolorowe. Ta gorsza dzielnica Aston, gdzie
były puby, gdzie zdarzały się gwałty i kradzieże. Gdzie bez ustanku grała
muzyka. Rodzice zawsze kazali mi unikać niebezpiecznej dzielnicy jak ognia.
Byłam posłuszna, jednak czemu tak właściwie miałabym być teraz? Czemu miałabym
ich słuchać, kiedy bardziej obchodzi ich los bezdomnej dziewczyny z kwiatem we
włosach zamiast rozterki własnej córki?
Zerknęłam
na zegar, który jak zwykle za wolno odmierzał mi czas. Szesnasta piętnaście, za
niecałą godzinę miałam zamknąć sklep, pójść do domu oddalonego o dwa numery, brzydkiego
małego szeregowca, zamknąć się w pokoju i popatrzeć na tę samą ulicę przez tak
samo brudne okno. Nie miałam pasji. Nie mogłam robić nic poza myśleniem.
Zerwałam
się nagle, sama nieświadoma swoich ruchów, podeszłam do koca i butów hipiski.
Wzięłam płachtę materiału w dłonie, uniosłam ją czując jak długo użytkowana
wełna gryzie i drapie moje dłonie. Zarzuciłam koc na plecy jak wielki, ciężki i
kolorowy płaszcz. Nie wiedziałam co robiłam, nie wiedziałam czemu. Zakręciłam
się w koło…
Płaszcz
upadł na ziemię, a ja złapałam klucz od sklepu. Skierowałam się do wyjścia i
porządnie zlustrowałam wzorkiem ulicę, by upewnić się, że żaden klient, lub co
gorsza znajomy, nie nadchodzi akurat. Pusto. Wyrwałam się błyskawicznie, cała
operacja wyskoczenia zza drzwi, zamknięcia ich i szybkiego odtruchtania zajęła
mi nie więcej niż pół minuty. Objęłam najkrótszą trasę. Nie było mi zimno,
zapinany na guziki sweter w kolorze kawy z mlekiem okazał się niezawodny. Klucz
wcisnęłam do kieszeni spodni, i czując jak wiatr zawiewa mi na twarz jasne
kosmyki włosów, ruszyłam przed siebie.
♦♦♦
Najpierw
pojawiła się muzyka. Dudniące, dobiegające z ciemnych, niekiedy podziemnych
pubów basowe dźwięki. Śpiew, skrzek. Rytmiczne bębny, zawodząca gitara, czasem
jakaś orientalna wstawka, czasem harmonijka, saksofon, trąbka… Wciągnęłam
powietrze, jakby chcąc wypełnić się tą atmosferą i dźwiękiem. I zapachem.
Czułam papierosy, zbutwiałe odpadki z ponurych garkuchni, alkohol i spaliny. W
końcu kroczyłam ulicą, która sama w sobie była sercem zamieszania, tu toczyło
się życie, tu…
Potknęłam
się w zupełnym roztargnieniu, i zatoczyłam na ścianę budynku. Obok stała grupka
młodych ludzi. Skrzywiłam się, kiedy gwałtownie uderzyłam ramieniem w ścianę,
natychmiast złapałam obite miejsce i potarłam, jakby od tego miało przestać
mnie boleć.
- Panna
Hoover? – usłyszałam.
W pierwszej
chwili uznałam to za przesłyszenie, to był bowiem głos hipiski. Pomyślałam, że
wariuję, że za dużo o niej myślę, że obwiniam ją nawet za to, że potknęłam się
o głupi krawężnik. A potem spojrzałam na kilkoro chłopaków, którzy stali przede
mną. Kilkoro młodych chłopaków i jedna…
- Hipiska?
– zmrużyłam oczy nie wierząc.
Dziewczyna
przechyliła głowę, a ja zyskałam pewność, kiedy ujrzałam podwiędniętą różę w
jej jasnych falowanych włosach. Kiedy ujrzałam, że jest bosa.
- Hipiska?
– powtórzyła, a jej twarz rozjaśnił uroczy uśmiech, parsknęła śmiechem. –
Hipiska! Jestem hipiską, słyszałeś Ozzy?
Zza jej
pleców wyrósł również pozbawiony butów młodzieniec jako jedyny bez wąsów pośród
reszty męskiego towarzystwa.
- Ja tam
nie lubię hipisów. Ale ciebie lubię, Freddie – stwierdził.
Freddie, ma
na imię Freddie. Również przechyliłam głowę, patrzyłam na nią starając poczuć
wewnątrz ten sam gniew, który czułam zaledwie godzinę temu. Nie czułam.
Widziałam ją tu, z roztarganymi od wiatru skołtunionymi włosami, z papierosem w
kąciku ust, z poszarpanym swetrem na jej smukłej, zgrabnej sylwetce,
wyprostowanej, a nie zwiniętej jak żebrak na kocu obok lady w sklepie rodziców.
Była niezależna, i czułam to. Gniew uleciał wraz z wspomnieniem jej butów i
dziękczynnego spojrzenia w zamian za kromkę chleba.
- Co tu
robisz, panno Hoover? – spytała w końcu.
- To wy się
znacie? – zdziwił się ten nazwany Ozzy’m.
- Znamy.
Freddie. Freddie… - powtórzyłam dwukrotnie jej imię pozwalając, bym mogła je
usłyszeć. Pasowało do niej. – Freddie, kim jesteś?
- To znacie
się, i nie wiecie kim… Gubię się, drogie panie, idę po piwo. – Ozzy machnął
ręką.
I odszedł,
zostałyśmy same, pozostali chłopcy przypatrywali się nam z pewnej odległości.
-
Powiedziałaś, kim jestem, panno Hoover. Hipiską. Wiesz kim jestem. Żebraczką,
bezdomną. Skąd to pytanie? I skąd ty tutaj, jeśli mogę zapytać? – odparła
śpiewnym tonem.
- Wybij
sobie pannę Hoover przede wszystkim. Jestem Audrey.
Nie
wyciągnęłam ręki, czułam, że dla niej zasady chociażby zawierania znajomości są
zupełnie odmienne. Zaśmiała się głośno.
- Audrey,
jak ładnie! Ja Freddie, jak wiesz. Frederica.
I patrzyła
na mnie dalej bez słowa, Frederica hipiska o blasku w oczach, o kwiecie za
uchem, o bosych stopach i wolności… wolności w ruchach, w pozie, w nieładzie na
głowie. Poczułam nie gniew, lecz podziw. Nie czułam tego co więcej po raz
pierwszy – to po prostu długo ukrywane musiało w końcu wybuchnąć. Że pragnęłam
być jak ona w pewnym tego sensie, uciec od życia którego nie chciałam, a
znaleźć się tam gdzie powinnam i gdzie czułam się wolna, szczęśliwa. Jak
Frederica hipiska.
- Jak ty to
robisz? – zapytałam. Prosto z mostu, musiałam wiedzieć. Byłam pewna, ze
zrozumie co mam na myśli.
- Pieprzę
przeszłość, Audrey. Pieprzę też przyszłość. Ale wiesz, nie polecam. Jak nie
musisz, to lepiej… lepiej żebyś żyła jak w Biblii pisali – zaśmiała się. – To
nie jest tak jak myślisz, ja uciekam.
- Przed
czym uciekasz, Freddie? – musiałam wiedzieć.
- Przed
sztywnością, nienawidzę jej. Wiesz, moja mama zawsze wyglądała tak samo. Tak
samo… dobrze. Mój ojciec zawsze palił fajkę, chyba, że akurat mnie bił. Mój
brat zawsze miał zalizane włosy i buty wyczyszczone na połysk, że można się
było przeglądać, a ja tylko chciałam tańczyć i śpiewać. Nie prosiłam o wiele,
Audrey, a nic nie dostałam. Dlatego musiałam uciekać. Ty nie musisz.
- Skąd
wiesz?
- Rodzice cię kochają.
- I co z
tego? Wiem, że dla ciebie to wiele. Ale kiedy ja mam tą miłość, nie mam
wolności, a ty na odwrót. Każdy musi uciekać, chyba – powiedziałam uważnie
cedząc słowa. Nie wiedziałam czemu mówię to jej, hipisce, nie znałyśmy się,
ledwo poznałam jej imię, a już… Ja naprawdę chciałam być jak ona. O nie…?
- Ile masz
lat, Audrey?
-
Dwadzieścia.
- To tak
jak ja. Chcesz wolności? Masz ją. Możesz robić co chcesz, Audrey. Możesz
wyjechać, możesz znaleźć męża i założyć dom, możesz znaleźć pracę i zmienić
swoje życie – mówiła jakby to było oczywiste. Cóż, może dla niej takie było.
Nie wiedziała o czym mówi, w gruncie rzeczy.
- A czemu
ty nie możesz, co? – zmrużyłam oczy.
I zamilkła,
dostrzegłam jej pusty punkt, to miejsce, które zauważone sprawia, ze człowiek
czuje się jak małe dziecko. Czemu nie mogła. Nie wiedziała, i dobrze to
wyczułam. Miała to zagubienie w tych swoich roześmianych oczach, które co
chwile przesłaniały blond pukle.
- Bo jestem
inna – burknęła odwracając spojrzenie.
- Inna? – W
moim głosie czuć było niemal kpinę. – Każdy może tak powiedzieć. Też jestem
inna, i co teraz, hm? Ty żerujesz. Mogłabyś znaleźć pracę, a tymczasem
żebrzesz, zabierasz uwagę moich rodziców, oni chcą ciebie a nie mnie. Wytłumacz
mi to, albo zniknij – zażądałam.
Nie
odpowiedziała.
- Za kogo
się uważasz, co? Za kogo? Za królową lasów, za wiedźmę, wróżkę, tańczącą w
deszczu wśród traw? Za śmiejącą z kwiatami we włosach, za rzeczną nimfę w
długich spódnicach? Jesteś człowiekiem –syknęłam. Nie chciałam tego mówić, a
jednak wciąż parłam na przód. – Nie jesteś lepsza od nikogo, Frederico. Masz
tyle samo rąk i nóg, jedno serce, parę oczu. Jak ja, jak ten Ozzy, jak moi i
twoi rodzice. Ja też uciekam. Nie myśl,
że nie.
I również
zamilkłam, w końcu, obserwując jak Freddie jakby próbuje doszukać się pomocy
wgapiwszy się w tarczę zachodzącego słońca i pomalowane na różowo chmury.
Zagryzła lekko usta, wcześniej wyjmując papierosa, i teraz bawiąc się nim w
dłoni. Wiatr szarpał jej skórzaną kurtką i swetrem. Bose stopy zdawały się
drżeć, tak samo jak wargi.
- A kim ty
jesteś, Audrey? – zadała w końcu pytanie, po tak długim oczekiwaniu. Trafiła,
w… sedno?
- Jestem
pusta – odparłam niemal od razu i poczułam, jak do oczu płyną mi łzy – i
naprawdę chcę uciec.
- Czemu ze
mną rozmawiasz, czemu tu przyszłaś? – Teraz ona zadawała pytania.
- Chciałam…
Chciałam znaleźć się gdzieś… oderwać. Od tych smarów i trybików, zatęchłych
silników. Od widoku twoich butów. Byłam zła, że… że ty biegasz po tych ulicach
boso, a ja tkwię i… też chciałam. Byłam zła. Nie sądziłam, że na ciebie wpadnę,
nie wiem czy chciałam, ale… Cieszę się, że rozmawiamy. Wiem już kim jesteś –
odpowiedziałam śmiało.
-
Uciekniemy razem. – To nie było pytanie.
-
Uciekniemy. Nie będzie pustki, będzie miłość.
- I
wolność. Za miłość i wolność! – krzyknęła i podała mi papierosa uprzednio
wyjmując go z kieszeni swetra.
- Za miłość
i wolność – odparłam cicho i westchnęłam. Nie wiedziałam, co właśnie zrobiłam,
nie wiedziałam po co. Przypuszczałam, że będę żałowała, ale miałam to w dupie.
Pierwszy raz tak bardzo czułam obojętność na konsekwencje, na to co może się
stać, na to co powiedzą inni. Chciałam
żyć chwilą, tak jak chwilowym przebłyskiem w moim życiu stała się
rozmowa z Fredericą hipiską. Nie zamierzałam, i nie do końca mogłam powiedzieć,
że racjonalnie chciałam, by wyszło jak się stało. Szybka zmiana, czy nie za
szybka? Czy nie wybrałam najbardziej krętej i błotnistej, śliskiej ścieżki?
A czy takie
ścieżki nie przynoszą najwięcej adrenaliny? A czy takie życie nie może okazać
się tym, czego szukałam? Życie hipiski? Nie, nie. Życie jak hipiska, jak
Freddie. Ale nie byłam nią, żeby mieć kwiat we włosach i muzykę w sercu.
Chciałam mieć tylko wolność, której prawdziwie nigdy nie miałam, i mieć nie
mogłabym, gdybym… Gdybym nie zdecydowała się dziś uciekać. Uciekać z pustki i
niewoli. Oto nadchodzę, ja, Audrey, i kroczę w kierunku słońca. Nie boso, nie w
przetartych dzwonach, lecz wolna. Nadchodzę.
♦♦♦
Oh, brakuje mi Was tu trochę, ale i tak dziękuję po stokroć.
I wciąż cicho liczę na więcej, ha!
♥
Hugs, Rocky.